wtorek, 8 września 2015

Kino pokoju niemoralnego, czyli "Żyć nie umierać"

Polskie kino zdaje się zmieniać kierunek. Z jednej strony – zapowiada się zmiana pozytywna, ostateczny rozbrat ze wspaniałą, ale dawno nieaktualną „polską szkołą filmową” i kinem moralnego niepokoju, z drugiej – możemy się obawiać wysypu holiłódzkich schematów. To, co udało się Bogom – połączenie kina gatunkowego z najlepszymi cechami naszego rodzimego przemysłu filmowego – to rzecz tylko pozornie łatwa do powtórzenia. Nasze kino – na gruncie kapitalizmu, w którym coraz większej liczbie ludzi żyje się lepiej i wygodniej, kiedy następuje pokoleniowa zmiana warty, bo filmowe stery przejmują ludzie, którzy komunizm pamiętają słabo albo kojarzy im się z kilkoma symbolami, a powoli już „dzieci dobrobytu” – zaczyna kierować się w stronę tematów, ukazujących tę „jaśniejszą” stronę świata, ludzi którzy chcą i potrafią żyć. Ciekawe, czy ten trend się długo utrzyma (i czy może kiedyś będziemy mogli mówić o nowym nurcie w polskim kinie), a jeżeli tak – to z jakim skutkiem i intensywnością?
Osobiście uważam, że jedną z nielicznych pozytywnych cech ustroju słusznie minionego było zbliżenie naszej kinematografii do sztuki radzieckiej miast zachodniej, ale – z jakiegoś dziwnego powodu – nasi twórcy zdają się już o tym nie pamiętać, i z dziką radością „przerabiają” amerykańskie schematy, ergo: trawestują filmy, których na naszym rodzimym poletku nie było.
I tu mamy, niestety, casus Żyć nie umierać. Twórcy tak usilnie starali się pokazać holiłódzki temat w nieholiłódzkim stylu, że rezultat okazał się, delikatnie rzecz ujmując, mierny.
Mamy więc wyjątkowo wzruszającą historię Bartka, pijaka-ateisty, który zniszczył życie rodzinie. Po krótkim wprowadzeniu, dowiadujemy się, że facet ma raka płuc. I już pierwszy zgrzyt – bo tłumaczenie niczego nie tłumaczy, jest tylko kilkoma krótkimi scenkami, które pokazują, co bohater robi, ale już niekoniecznie co z tego wynika. Generalnie film miał opierać się – bardzo ambitnie – na zaburzonym ciągu przyczynowo-skutkowym, epizodach zaledwie, które łączą się w luźną całość; problem polega na tym, że taki zabieg trzeba wykonać bardzo umiejętnie, żeby stworzyć wrażenie kroniki, nie pozostawiając jednocześnie widza obojętnym wobec bohatera. Problem w tym, że operacja się nie powiodła, a pacjent zmarł – produkcja nuży, męczy i sprawia dość dziwaczne wrażenie wymuszonego realizmu, spotęgowane jeszcze niestarannym kadrowaniem (denerwujące zbliżenia do połowy czoła).
Tomasz Kot gra rewelacyjnie, sęk w tym, że scenariusz na niezbyt wiele mu pozwala. Takie deus-ex-machinalne zmiany rodem z powieści Mitcha Alboma (tylko pokazane bez jego wdzięku) już dawno przestały roztkliwiać co bardziej wyrobionych kinomanów. Ani to poetycka opowieść o walce człowieka z chorobą, ani pouczający obraz o oswajaniu raka w rzeczywistości XXI wieku, ani realistyczny obraz a’la Cinema Direct.
Bohater, mówiąc subtelnie, nie jest ucieleśnieniem tego, co widza przekonuje. Zniszczył swoją rodzinę – i to tak skutecznie, że żona wyjechała do Australii, córka na Węgry, mało tego – on sam był w takim stanie, że nawet nie pamięta, co im zrobił. Zmarnował sobie też karierę, niegdyś był niezłym aktorem, teraz zarabia na życie zabawiając publiczność podczas teleturnieju stylizowanego na „Taniec z gwiazdami”. Jego guru to człowiek prowadzący grupę AA, właśnie ten radzi mu, żeby – kiedy już dowiedział się, że ma raka (w sposób tak absurdalny, że nawet najgorzej nastawiony do polskiej służby zdrowia człowiek nie uwierzy w to na trzeźwo) – zrobił remanent. No więc Bartuś próbuje – chce się skontaktować z żoną, ta każe mu spadać na drzewo, jedzie do córki do Budapesztu – ta każe mu spadać jeszcze bardziej stanowczo. Szczerze mówiąc, to moje współczucie do bohatera sięgnęło poziomu pokładów węgla kamiennego, bo doskonale potrafiłam sobie wyobrazić, co czuje córunia Bartusia, natomiast sam Bartuś zachował się dla mnie jak typowy spóźniony histeryk, który – nie mając już nic do stracenia, i nie przejmując się, że jakaś tam przeszłość istnieje – rozpaczliwie próbuje przywrócić miniony stan rzeczy. Średnio to wzruszające, zwłaszcza że każdy przejaw „nawracania się” Bartusia jest beznadziejnie płytki – dwa razy stara się porozmawiać z córką (mimo, że ewidentnie od sceny do sceny mija całkiem sporo czasu), raz z żoną (na Skype’ie), poza tym obija się o ściany i awansuje w pracy. Nasze kino – niestety – z rzadka potrafiło stworzyć climax* z prawdziwego zdarzenia, tutaj też się nie powiodło, więc jakże fascynujące losy bohatera toczą się w żółwim tempie i są zabójczo wręcz monotonne.
Generalnie – pomysł przerósł twórców, ambicje też. Stwórzmy sobie najpierw kino gatunków a później bawmy się w przeróbki i trawestacje. Albo lepiej – nie idźmy w tym kierunku, bo mamy swoje świetne i bogate zaplecze, wykorzystujmy i udoskonalajmy pomysły takiego Żuławskiego, a niekoniecznie najpłytszych pokładów Hollywood.
A, i jeszcze jedno. Fascynuje mnie natężenie wulgaryzmów w większości naszych produkcji. Mam pytanie – ilu znacie ludzi, którzy nie są dresami spod budki z piwem, a którzy używają TAKIEJ LICZBY przekleństw? Ilu ludzi NAPRAWDĘ wyraża się w sposób porównywalny ze świnią – i świnia, i oni znają tylko słowa na ‘ch’?



*Państwo wybaczą anglicyzm, normalnie mnie denerwują, ale w tym przypadku nie potrafię znaleźć lepiej brzmiącego synonimu po polsku   

niedziela, 16 sierpnia 2015

Popłuczyny po Mistrzu, czyli "Upiór w operze" Dario Argento

Dario Argento to twórca, którego naprawdę wysoko cenię. Wczoraj zdarzyło mi się oglądać dwa jego filmy pod rząd - rewelacyjną Suspirię i znacznie mniej rewelacyjnego Upiora w operze.
Są ludzie, którzy zarzucają Suspirii brak logiki, to że scenariusz do najmądrzejszych nie należy, a fabuła jest, nazwijmy to, mocno umowna, ale zdecydowanie nikt nie może powiedzieć o tym filmie, żeby był formalnie niedopracowany. Zresztą i zarzuty co do fabuły są zbyt pochopne - Argento nie celuje w skomplikowanych zwrotach akcji czy zbiegach okoliczności. Fabuła Suspirii jest raczej pretekstem do wprowadzenia określonego klimatu, podobną funkcję pełnią również dialogi. Jeżeli zaczniemy słuchać ich uważnie, prędko przekonamy się, że praktycznie żaden z nich nie spełnia swojej standardowej funkcji - Argento nie chce, żeby jego bohaterowie się ze sobą komunikowali. Przekaz zostaje zaburzony. Postacie często mówią przez siebie, rzucają konwencjonalne, nikomu niepotrzebne uwagi, oderwane kwestie, które nie wymagają odpowiedzi albo określają stan, w którym aktualnie się znajdują (jestem zmęczona, jestem senna). W istocie te dialogi nie grają swojej zwyczajowej roli, a jej kompletne przeciwieństwo - są wskazówką, jak mamy film odbierać, wprowadzeniem w atmosferę filmu. Każdy bohater jest - bo być musi - samodzielny, każdy działa samotnie, wszelka komunikacja jest niemożliwa. Zło przenika szkołę tańca, odseparowuje jej uczniów, skutecznie zapobiega zawarciu głębszych więzi.

http://www.samefacts.com/wp-content/uploads/2014/10/suspiria-Technicolor.jpg
Argento nie interesuje logika czy prawdopodobieństwo - oświetlenie jest tak dalekie od naturalizmu, jak tylko być może, definiowane głównie przez zieleń, złoto, czerń, błękit - i nade wszystko czerwień. Te kolory dosłownie zalewają ekran, ale trudno w ich użyciu doszukiwać się symboliki (jak u, dajmy na to, Kubricka) - ich użycie jest tak ekspresyjne, jak tylko być może. Barwa światła określa nastrój, w jaki powinien wprowadzić się widz na poziomie podświadomym - zero: jest błękit, uuuu, tajemnica. Argento bazuje na przekonaniu, że uda mu się wprowadzić odbiorcę w pewien klimat, kiedy "wyłączy" jego myślenie. Kolorowe światło nie ma często żadnego logicznego sensu - chyba że uwierzymy, że pokój w internacie może być w połowie oświetlony przez jaskrawy niebieski, a z drugiej - przez równie jaskrawy czerwony.

http://whiggles.landofwhimsy.com/hdcaptures/suspiria7.jpg
Do tego jeszcze niesamowita muzyka zespołu Goblin, miejscami zahaczająca o kakofonię - i wszelka analiza meandrów fabuły staje się zbędna.

https://encrypted-tbn1.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQ3CEmcC_ZNv85vAvZ4Z_77JbhxwCCe7g9TU1D0tNY333bLNDQW

A później zobaczyłam Upiora w operze. 


http://www.socialistas.gr/wp-content/uploads/2013/11/fantasma8.jpg

Historia wszystkim niemal znana, analizowana, przerabiana, wyprana, wyżęta, wysuszona i przefarbowana na setki możliwych sposobów. Oglądając tę produkcję, miałam nieodparte wrażenie, że Argento tak bardzo chciał dodać coś od siebie, że nie zapomniał, co to właściwie było. Jest więc Upiór, który wychował się ze szczurami. OK, to w końcu Dario, nie musimy pytać jak go te szczury socjalizowały, chodzi o swojego rodzaju charakterystykę bohatera. Upiór nie nosi maski, wręcz przeciwnie - jest quasi-wampirycznym blondynem (trochę w stylu Jamesa ze Zmierzchu), z gatunku "psychopata wypisany na twarzy". Jego luba Christine, zagrana przez córkę reżysera, Asię, jest niezwykłym operowym talentem, chyba samym z siebie, bo w tej wersji Upiór bynajmniej jej nie uczy. Przewyższa talentem dotychczasową divę, Carlottę i generalnie jest obiektem wszelkich westchnień (barona Raoula de Chagny, pokojówki, publiczności i Upiora, oczywiście).

https://encrypted-tbn3.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9Gc
TtMx9pkLSmAJ12qNDE5kPprYNwYrK7duO8rUl-MpJIJZGDvpwN8w

Zasadniczo ten film to misz-masz. O ile w Suspirii historia była tak konwencjonalna, że trudno się było doszukiwać jakichś głębszych motywacji psychologicznych, o tyle w Upiorze o to nietrudno, bo to opowieść dość gorzka i, wbrew pozorom, nie całkiem oczywista. Mamy więc konflikt interesów - z jednej strony dążenie Argento do maksymalnego ekspresjonizmu, a z drugiej próbę wsadzenia w to wszystko jakiejś, nazwijmy to, głębi psychologicznej. Skutkuje to najczęściej wygłaszaniem drętwych, napuszonych kwestii o niczym, które ni w ząb nie pasują do filmu.
Problem z Upiorem jest taki, że zawsze trzeba się liczyć z milionem interpretacji. Są tacy, co myślą, że Christine kocha Upiora, są tacy, którym się wydaje, że go nienawidzi, niektórzy sądzą, że tylko szanuje i tak dalej. A Argento ewidentnie starał się dogodzić im wszystkim. Upiór nie jest więc nawet zbyt brzydki (żeby się spodobał), ma co prawda niezdrową fiksację na punkcie szczurów, którym okazuje czułość w sposób, ekhm, zgoła niedwuznaczny, ale w sumie krzywdzi i zabija jeno pretendentów do Nagrody Darwina. Jest dość brutalny (delikatnie rzecz ujmując) w stosunku do Christine, niewątpliwie ma na jej punkcie obsesję. Jej zachowania są znacznie bardziej płytkie...
Dobra, przemyśliwałam ich zachowania dwa dni. Bez skutku. Po prostu mi się nie chce. O ile treść tego filmu jest do zniesienia, o tyle jego forma skutecznie odstręcza od wszelakiego rodzaju wzruszeń względnie głębszych refleksji. To zwyczajnie paskudna produkcja, bez wdzięku i dobrego smaku, której nie ratuje nawet przyzwoita muzyka Ennio Morricone. Plastyczną wyobraźnię reżysera zastąpiło masochistyczne taplanie się w brudzie, smrodzie i scenach taniego gore. Ucinanie języka, przyduszanie, drapanie - to jakieś 50% filmu. 30% to nadęte dialogi jak z Harlequina, pozostałe 20% to sceny w miarę interesujące.
Generalnie - spodziewałam się czegoś znacznie lepszego. A przynajmniej mniej odrażającego.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Jak konkretnie schrzanić dobry materiał, czyli "Taśmy Watykanu"

Jakie fantastyczne środki mieli w rękach twórcy! Niezłą muzykę Josepha Bishary, więcej niż przyzwoite zdjęcia Gerardo Mateo Madrazo i klasycznie piękną blondynkę - Olivię Taylor Dudley. Co z tego wyszło? Oto jest pytanie... Z reguły nie używam słów uważanych powszechnie za niecenzuralne, ale tu nasuwa się li, tylko i wyłącznie to jedno, przywodzące na myśl kolor brązowy, liter liczące pięć, a pierwsza to g.

http://cdn.bloody-disgusting.com/wp-content/uploads/2015/
04/FIN03_VaticanTapes_1Sht_Trim_72dpi.jpg

Uwaga, będą spojlery. Dużo spojlerów.
Tak więc - mamy piękną Angelę (subtelne imię w kontekście całego filmu, kłaniamy się twórcom tej niezwykłej urody aluzji, więcej ich zresztą w tym filmie), która jest piękna. I piękna. I jeszcze piękna. Chyba ma jeszcze jakieś cechy charakteru, ale na przedstawienie ich w filmie szkoda czasu (no, jej chłopak cosik wspomina), więc Angela jest piękna. I ma chłopaka, który jest przystojny i zaciął się na I'm here, you're safe, honey. Ubolewam, że nie prowadzę statystyk jak często te słowa padają w filmie, chociaż to może i dobrze, bo by połowa filmu przepadła. I jest tatuś Angeli, też od you're safe, względnie wpadania w lęk/rozpacz/itede.

http://trailers.apple.com/trailers/independent
/thevaticantapes/images/thumbnail_21002.jpg

Na samiusieńkim początku dowiadujemy się, że Watykan od dwóch tysięcy lat prowadzi badania nad demonami, przy czym twórcom umknął fakt, że dwa tysiące lat temu to Chrystus jeszcze po ziemi chadzał, a Watykanu ani widu, ani słychu. Po czym jeszcze panowie Neveldine (reżyser) i Borelli (scenarzysta) informują nas, że od początku XX wieku dowody na istnienie sił zła są skrupulatnie gromadzone. Pewnie to dlatego papież ogłosił się więźniem Watykanu jakoś pod koniec wieku XIX i aż do 1929 nie mógł dojśc do porządku z władzą świecką. Takie tam fakty, kto by na to zwracał uwagę, prawdaż. Następnie widzimy mockumentowe (i słowa tego używam z pełną znajomością jego znaczenia) wypowiedzi dwóch księży o tym, czym są opętania. Mockumentowe, albowiem pan Neveldine nie zaprzątał sobie głowy tym, że wypowiedź w Faktach czy tam innych Wiadomościach zazwyczaj trochę się różnią niż wyuczone kwestie filmowe w stylu "mów to groźnie i z namaszczeniem". Później tych dwóch panów, co to z takim realizmem opowiadali o przyjściu Antychrysta rozmawiają ze sobą nawzajem, że koniec jest już blisko i inne takie, oglądają sobie kasetę, którą nagrała Angela i dochodzą do wniosku, że czai się w niej potwór...

http://latinoscoop.com/wp-content/uploads/
2015/04/Screen-Shot-2015-03-31-at-10.36.16-AM.png
A potem (w czasie filmowym wcześniej) Angela ma urodziny. Na początku, co prawda, pisze coś tam na blogu o przyjściu Antychrysta, poszlaka taka przez twórców nam widzom dana, wdzięczni jesteśmy. Wtem okazuje się, że jej Chłopak urządził jej przyjęcie niespodziankę, na które przybywa też jej Tatuś, ale twórcy nie uznali za stosowne rozwijać tak zwanego drugiego planu, więc przyjęcie urywa się chwilę później, bo Angie rani się w palec i trzeba ją zawieźć do szpitala, co czynią Tatuś i Chłopak, Pete mu chyba na imię. Dziewczyna odczuwa przed tym miejscem lęk zgoła irracjonalny, ale odwagi dodaje jej przypadkiem napotkany Ksiądz. Paluszek jej reperują, wraca sobie autobusem do domciu, a tu nagle bum! i wściekły kruk wpada do autobusu, urządza niezłą burdę, robi dziabu w paluszek Angie (bo, państwo wicie rozumicie, kruki zawsze do krwi ciągną) i odlatuje. Niby nic, a tu nagle Anielska zaczyna zachowywać się co najmniej dziwnie (w sensie nareszcie zachowuje się JAKOŚ, bo przedtem głównie była piękna) - śmieje się z katolicyzmu Tatusia, do Chłopaka czyni uwagi niedwuznaczne i odczuwa pragnienie, bo ją zapewne ogień piekielny pali od środka. I mdleje.
Więc Chłopak i Tatuś - szurrrr! do szpitala i Angela musi zostać na obserwacji. W tym momencie gorąco zapragnęłam być obywatelką Stanów Zjednoczonych, jako że osoby, którym kilka godzin wcześniej zszywano palec, a później zrobiło im się słabo leżą w luksusowej wręcz sali, jedynce oczywiście, podłączone do wszelkiego rodzaju sprzętu rodem ze Star Treka, pod stałym nadzorem (generalnie to jedyny szpital na świecie, który ma jedną pacjentkę, bo inaczej nie potrafię wytłumaczyć tłumu lekarzy kłębiących się przed monitoringiem dziewczyny, która zasłabła).
Więc znowu wracają ze szpitala, jadą sobie taksówką, kruk ponownie atakuje i Angela powoduje wypadek, chwytając za kierownicę. Niespodzianka straszna i porażająca, która wszystkich widzów, co się zdążyli zżyć z bohaterką (kto z państwa, podnieść rękę /chowa swoją za plecami/) doprowadza do spazmów rozpaczy - Anielska wpadła w śpiączkę! Jakiś czas sobie w tej śpiączce leży, przez Tatusia, Chłopaka i Księdza odwiedzana, Ksiądz w końcu decyduje się pogadać z Tatusiem w kwestii odłączenia panny od aparatury. No bo, to już od 40 dni brak jest aktywności mózgowej. Tak, proszę państwa, od 40 dni. Nie, nie 40 godzin. Nie, żebym była jakimś specem w sprawach medycznych, ale czy oni czekali, aż Angela sama spłynie z łóżka?

http://static.rogerebert.com/uploads/review/primary_image
/reviews/the-vatican-tapes-2015/homepage_VaticanTapes-2015-1.jpg
Paczciepaństwo, kto się tego spodziewał - Angela się budzi! Zaraz po odłączeniu odzyskuje przytomność. Panowie Borelli i Neveldine chyba się trochę ogarnęli, że trzeba by wrzucić w te szpitalne podróże wte i wewte jakieś elementy HORRORU. Angela czyni więc wszystkie te rzeczy uwielbiane przez osoby opętane, takie jak: bilokuje sobie, chce zabić niewinne dziecię, straszy Księdza (tak gwoli sprawiedliwości - to akurat bardzo dobra scena - ciasne, wąskie korytarze, zgaszone oświetlenie i przemykający się gdzieś poza kadrem cień dziewczyny), odsuwa łóżko od ściany (celem twórcom tudzież widzom nieznanym) i nawołuje innych pacjentów (na tym oddziale mają jakichś) do rozróby językiem sobie jeno wiadomym (hahaha, verbis diablo - pomyślał sir Malcolm ze swoim uśmiechem Timothy'ego Daltona), odczytuje przeszłość lekarki, ent soł on.
To wszystko coraz mniej podoba się Księdzu, który decyduje się skontaktować z superhipertajnym oddziałem Komandosów Watykanu, dostojników kościelnych w liczbie dwóch, którzy strzegą demonicznych tajemnic. Czemu jest ich tylko dwóch, kim są, czemu oni i nade wszystko - skąd jakiś tam parafialny ksiądz z wojskową przeszłością ich zna - to twórcy w swojej hojności pozostawiają domysłom widza. Przybywa więc Komandos Numer Jeden i przechodzimy do rozdziału trzeciego - egzorcyzmów.

http://spinoff.comicbookresources.com/
wp-content/uploads/2015/03/vatican.jpg
Komandos Nr 1 ma jakieś sekrety, zna Szatana, jest bliżej Boga niż jakikolwiek duchowny (tak twierdzi) i w ogóle jest horrrrrenderalnie tayemnichy. Mam wrażenie, że twórcy chcieli z niego zrobić prawie-Antychrysta, który odrzucił Szatana i teraz żyje dla Boga - pomysł wcale niezły, aliści kot, pies tudzież inna nierogacizna pożarła kilka kwestii ze scenariusza i ostały się jakieś dziwne, niepowiązane ze sobą kwestie. Ogólnie egzorcyzmy polegają na tym, że demon coś krzyczy, a Komandos co chwilę zbiega po schodach (rasowa Mary Sue!), bo coś go strasznie przeraziło. Ach, te motywy powrotu - najpierw szpital, później schody, jakże wspaniałe.
W jednej z tych scen - jakże kreatywnych - Komandos wyciąga Angeli jajko z gardła, pozostałe dwa ona wypluwa. Tak, naprawdę. Jajko - motyw odrodzenia, wiecie państwo. Szkoda, że nie pisanka.
I tu wchodzi SYMBOLIKA. Jajka - odrodzenie, 40 dni śpiączki - tyle Szatan kusił Chrystusa, szpital jest pod wezwaniem Marii Panny. Aż zachlipałam w kinie nad subtelnością tej symboliki. Niestety, Zmartwychwstanie jakieś takie po łebkach, ale chyba taśma filmowa się kończyła, trzech dni nie było. Tak sobie, Angie była umarła, zniknęła i ożyła ze stygmatami. A później robi buuuuum! dużo ognia i tylko Ksiądz jest w stanie to przeżyć, zostaje tym samym Komandosem. Komandos Nr 1 ginie, Tatuś ginie, Chłopak ginie. Angela czuje się dobrze, uzdrawia ludzi i w końcu ma się zacząć dziać coś ciekawego - i wtedy widzimy napisy końcowe.

https://s.yimg.com/cd/resizer/2.0/FIT_TO_WIDTH-w640/
40bd7d7bd590bab3ec44a5ceb812de57e9aa4f51.jpg
A był taki potencjał. Muzyka jest naprawdę dobra, zdjęcia - bywają rewelacyjne. Madrazo ma niesamowite wyczucie światła, na przykład scena, w której pacjenci szpitala idą "posłuchać" Angeli jest genialna - promienie przesłaniające część sylwetek, liczne zbliżenia - na twarze, na stopy, oniryczna atmosfera - a później się wszystko wali, bo pacjenci zaczynają ordynarną rozróbę. Takich zmarnowanych sekwencji w filmie jest na kopy. Mógł wyjść porządny, naprawdę porządny horror, wyszło - jak wyszło.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Poradnik, jak budować klimat - czyli "Bezkresne Morze Sargassowe"

Karaiby fascynowały i fascynują, nie tylko filmowców. Upalny klimat, gorący temperament tubylców (i, a nawet głównie, tubylczyń), a przy okazji trochę Voodoo, jakiś szaman i tańce przy ognisku. Co dość zaskakujące - twórców (a co za tym idzie, także widzów) niespecjalnie interesuje zagłębianie się w karaibską świadomość - a bardziej sama atmosfera widziana okiem przybysza, egzotyka, przedstawiona tak, jak odczuwa ją człowiek zachodu - bo przecież autochtoni są tej egzotyki integralną częścią.
Doskonale zdawał sobie z tego sprawę już Val Lewton, kiedy czuwał nad produkcją jednego ze swoich najlepszych filmów, Wędrowałam z zombie (w reżyserii Jacquesa Tournera) - niesamowitej, onirycznej, z pozoru banalnej historii o pielęgniarce opiekującej się swoją ciepiącą na katatonię panią. Ta opowieść - fabularnie cokolwiek płaska - jest tak perfekcyjnie poprowadzona, że nawet dziś - po 72 latach od premiery - odczuwa się duszną, gorącą atmosferę, a słynne sceny wędrówki Betsy i Jessiki robią niesamowite wrażenie.

http://i.ytimg.com/vi/ISeuNUASHXc/maxresdefault.jpg
Z magii Karaibów czerpał też Wes Craven w swoim Wężu i tęczy i wielu innych, mniej lub bardziej zdolnych twórców (choćby Avi Nesher w Rytuale) - a także ci, którzy uznali za stosowne względnie pożądane katować nas coraz to nowymi produkcjami o zombie-wcale-nie-voodoo.

Ale można też inaczej, co udowodnił Brendan Maher (a wcześniej chyba też John Duigan w wersji 1993, ale tej nie dane mi było oglądać), kręcąc Bezkresne morze Sargassowe. Film jest ekranizacją powieści Jean Rhys, która z kolei jest prequelem słynnej Jane Eyre Charlotte Bronte.

http://s0.discshop.se/img/front_large/91925
/wide_sargasso_sea_video_on_demand.jpg
Ogólnie rzecz biorąc, głosy krytyki sympatyzujące z Bertą Rochester są dość powszechne, co nie jest takie dziwne, biorąc pod uwagę, o czym rzeczywiście jest ta książka. Ale ta produkcja posuwa się jeszcze dalej (nie wiem jak książka, zapewne też) - Antoinette (czyli "późniejsza" Berta) jest osóbką inteligentną, sympatyczną, prawą, szczerą i koszmarnie samotną. Jako Kreolka nie jest ani biała, ani czarna, jako kobieta - nie może być niezależna. On - Rochester - też nie jest potworem - zmarginalizowany młodszy brat, szuka majątku i zrozumienia, tego pierwszego jakby bardziej. Od początku wie, że ich uczucie to nie wielka miłość - w przeciwieństwie do gwałtownie w nim zakochanej Antoinette. Wie, że to małżeństwo nie da im wielkiego szczęścia - zbyt duża jest różnica charakteru i temperamentu - ale może dać spokój. Nic bardziej mylnego. W Jane Eyre mówi tytułowej bohaterce, że Berta była wulgarna i ordynarna od samego początku ich pożycia małżeńskiego. Antoinette nie jest ani wulgarna, ani ordynarna wedle naszych standardów, raczej wolna i zakochana, po prostu młoda. Jednak wychowanego w skostniałym społeczeństwie Anglika drażni jej niechęć do podporządkowania się absurdalnemu savoir-vivre'owi - obojętne - w leśnej głuszy czy w sypialni. Na Jamajce, wśród powszechnego rasizmu i ciągłych konfliktów pomiędzy ludnością biała i czarną - ona sympatyzuje raczej z czarnymi, ale nie potrafi stać się jedną z nich, on za to jest biały nie tylko w fizycznym tego słowa znaczeniu.

http://www.frockflicks.com/wp-content/uploads/2001/04/wide.jpg

Ona kocha, kocha tak bardzo, że - kiedy jej uczucie okazuje się nieodwzajemnione - sama siebie niszczy, popada w szaleństwo jako ucieczkę od koszmarnej rzeczywistości. W powieści Charlotte Bronte Rochester zachwyca się własnym miłosierdziem, że Berta może przebywać z nim w Thornfield Hall zamiast w innej jego posiadłości o niezdrowym klimacie. W Bezkresnym Morzu... Anglia okazuje się piekłem (choć miała być rajem), koszmarem tak ogromnym, że Antoinette w ogóle nie chce dopuszczać go do świadomości.

https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcSiHdIoMRkdm3-rRpcsEYHkXztyEiXUaoKEnxWb9PZ6zvetZwnZ

Choć fabuła tego filmu jest jedną z jego niewątpliwych zalet, to tym, co naprawdę zachwyca - jest klimat. Niesamowita, duszna atmosfera, bardzo zmysłowa, sprzyjająca szaleństwu oddana przez Davida Luthera działa niesamowicie skutecznie, do tego dochodzą jeszcze efekty dźwiękowe, potęgujące klimat tajemnicy. Magia voodoo jako taka pojawia się w jednej scenie, ale jej obecność jest wyczuwalna przez bite 94 minuty trwania produkcji. Jasne, przejrzyste kadry, oświetlenie zahaczające momentami o prześwietlenie dają efekt okolicy słonecznej, ale niezbyt przyjaznej, a to wrażenie potęguje się wraz z trwaniem filmu. Czasem wkracza zieleń - a to witalna, z to zepsuta i zgniła. Kolory są z reguły bardzo nasycone, co świetnie podkreśla kontrast pomiędzy akcją "wewnątrz" (w domu, w Thornfield) a "na zewnątrz" - wśród jamajskiej roślinności albo nad wodą.

http://photos1.blogger.com/blogger/323/1025/1600/wide_sargasso3_gal.jpg

Takiego efektu nie powstydziłoby się najlepsze kino grozy.

piątek, 7 sierpnia 2015

Dzień następny, czyli rzucam to wyzwanie i dlaczego

Tak, poddaję się i w ogóle. Po którymś dniu zmagań z 30 Day Movie Challenge stwierdziłam, że kontynuowanie tego jest niezwykle nudne. Po pierwsze - ileż można pisać o ulubionych filmach? Po drugie - naprawdę macie po ulubionym filmie z każdego gatunku? Po trzecie - moje ukochane produkcje często nie dają się zaszufladkować - tak jest też z aktualnie ulubionym z ulubionych - pod tytułem Cienie zapomnianych przodków - który, jeśli bardzo chcemy "gatunkować" - może przedstawicielem radzieckiego kina nurtu ludowego (wedle nazewnictwa pana Płażewskiego) albo balladą filmową. Po czwarte - ludzie z zasady wolą czytać - i pisać - o tym, co ich zaskoczyło, skonfundowało, dało im do myślenia, co wzbudziło ich wątpliwości, wreszcie - co ich rozczarowało, a nie li o tym, co było w filmie super. To znaczy, jeśli znamy film, który jest idealny, to proszę bardzo, można się o nim rozpisywać, ale co w przypadku ulubionego romansu/komedii/dramatu/familijnego, który się nam po prostu PODOBAŁ? Bo był - słodki, kochany, nieźle zrobiony, uroczy itepe?
Summa summarum - znudziło mi się :D

niedziela, 2 sierpnia 2015

Musical po LSD - "Love Never Dies" Andrew Lloyda Webbera.

Wczoraj miałam niezwykłą okazję po raz kolejny (drugi konkretnie) zobaczyć to wiekopomne dzieło, jeszcze dość młode dziecko nadwornego kompozytora Stanów Zjednoczonych Andrew Lloyda Webbera. Film wywarł na mnie (ponownie) wrażenia tak niezapomniane, że zamieszczam na tym blogu moją nieco zmienioną Filmwebową "recenzję" (raczej chaotycznie spisane wrażenia, ale niech będzie że recenzję) - i ostrzegam przed spojlerami.


https://www.londontheatredirect.com/img/
eventgallery/LoveNeverDies_233.jpg


Gwoli ścisłości, oglądałam ten niezwykły spektakl w obsadzie: Ben Lewis - Upiór, Anna O'Byrne - Christine, Maria Mercedes - Madame Giry, Simon Gleeson - Raoul, Sharon Millerchip - Meg, Jack Lyall - Gustave. Wydanie DVD, sfilmowane właściwie jak film, publiczności nie widać - coś w stylu nowszych osiągnięć Teatru Telewizji.


http://www.alaskapublic.org/wp-content/uploads/2012
/06/John-Tsiavis-LND-set-up-sho.jpg
Only his mask was ever found - te jakże klimatyczne słowa rozpoczynają przedstawienie, na wypadek gdyby widz zapomniał, jak zakończył się Upiór w Operze, bo przecież to nie jest tak, że na sequel przychodzą głównie wielbiciele "jedynki", no wcale nie. Zaraz potem mamy okazję zobaczyć wzmiankowaną maskę wraz z jej właścicielem, ten ostatni rzępoli coś na organach, potem się na nich kładzie, chwyta w drżące łapki (w ogóle mimika Bena Lewisa odznacza się niewyobrażalną wręcz wymownością) kartkę z nutami, po czym w drzwiach w poziomie pojawia się zawodnik sumo, który krzyczy: NIE WIDZISZ, WIDZU, ŻE ON NIE MOŻE TWORZYĆ? Widz z zasady nie jest zwierzęciem inteligentnym, to nie widzi - jednak Ędrju spieszy na ratunek i już Upiorzynka wykonuje rzewny recytatyw na temat swej lubej Christine. Którejże to portret ma w swojej pracowni, dzieło rozmiarów wcale pokaźnych, jeno nie wiadomo, kto mu je namalował, ale to zapewne jeszcze jeden z ogromu jego talentów, o których zresztą dowiadujemy się później. A więc śpiewa do tego portretu nader dramatycznie Till I Hear You Sing z mimiką ciała porównywalną z pobożnymi Żydami w synagodze. Już wczuwamy się jego położenie.


http://images5.fanpop.com/image/photos/30400000/
Love-Never-Dies-wallpaper-love-never-dies-E2-99-
A5-30463143-1559-1071.jpg
Trzymaj się widzu mocno, bo oto... Coney Island! Zaprezentowane przez trio, swoją drogą, niezgorszy to pomysł, wprowadzenie do ponurej, gotyckiej i romantycznej atmosfery Upiora... klimatu psychodeliczno-cyrkowego - szkoda, że tak zmarnowany. Na chwilę robi się trochę mniej duszno, jako że z powietrza wyparowuje duch Krysi i Upiorzynki,a pojawia się mnóstwo pięknej scenografii i ciekawych pomysłów plastycznych, przy akompaniamencie świetnej muzyki i w rytm znośnych (a jak na LND nawet bardzo dobrych) tekstów. Widzimy więc trio, które opowiada o tym magicznym, niezwykłym miejscu, widzimy Meg Giry (i słyszymy jej Only for you), która jest cokolwiek dość dziwnie ubrana - coś pomiędzy papugą a Lady Gagą - ale ogólnie jest tak, że zaczynamy się zastanawiać, czy te pierwsze sceny to przypadkiem nie był jakiś wypadek przy pracy. 


Ano, nie był. Przekonać się o tym da boleśnie wręcz szybko - bo oto na scenie Madame Giry! Webber w ramach swej niebywałej subtelności wszystkie czarne, czarniejsze i najczarniejsze charaktery przedstawia w ciągu ułamka sekundy. Tak więc, momentalnie dowiadujemy się, że Madame Giry (która zostaje nam przedstawiona, jak to każdy nauczyciel, poganiając biedną trupę cyrkową z okrzykiem, że jeszcze cztery pokazy przed nimi) jest biczą, biczą i raz jeszcze biczą, a także biczą biczy, i że zależy jej li na kasie. Względnie jeszcze na Upiorzynce i szczęściu córeczki, ale tu tak jakby słabiej. Jej iloraz inteligencji jest ewidentnie liczbą jednocyfrową, bo jakoś nie pojawia się na jej idealnie gładkiej powierzchni mózgu myśl, że kiedy już Eryś dostanie Krysiuchnę z powrotem, to jakiś tam park rozrywki będzie miał w głębinach swojego nosa i pewnie poszuka opery.


http://www.stagewhispers.com.au/sites/default/files/
imagecache/lightbox/news/LND_1048_2.jpeg
Wszyscy (czyli coś w stylu miejskiego motłochu) czekają kiedy to Christine, opery gwiazda najjaśniejsza, zejdzie z pokładu statku, przy czym twórcom dzieła uciekł chyba fakt, że zachowanie dziennikarzy z początku wieku XX było nieco inne, aniżeli te współczesnych paparazzich. Wiedzą wszystko o wszystkich, podają megaploteczki, nieomal w tym porcie koczują. Krysieńka wychodzi na ląd, razem z synkiem - Gustawem i mężem - Raoulem, przy czym mamy okazję ponownie przekonać się o zasadności prawa Ędrju o przedstawianiu charakterów czarnych. Naturalnie, Raoul zachowuje się jak chamski, nadęty bufon z przerostem ego, wszyscy wiedzą, że jest zły, ale drzwi w poziomie znowu się otwierają, a zawodnik sumo krzyczy NIE WIDZISZ,WIDZU, ŻE ON JEST ZŁY? Raoul traktuje dziennikarzy z buta, żonę i synka podobnież, zbiera manatki i ku uldze wszystkich scenę opuszcza.

Ale jak opuszcza! Po Christine przyjeżdża powóz. Bez koni. Cudowne talenta Upiorzynki, odsłona druga. Eryk Ford, wersja deluxe. Ale, cobyśmy się na pewno zorientowali, że to Eryk przysłał ten powóz, zawodnik sumo wypycha z wnętrza powozomodu trójkę jego pomagierów (tych, co opowiadali o Coney Island).

Następna scena ma jeden cel - zawodnik sumo przyprowadził kolegów po fachu i razem krzyczą: NIE WIDZISZ, WIDZU, JAKI RAOUL JEST ZUUYYY? No, faktycznie jest - złośliwy, apodyktyczny, żona musi mu we wszystkim ustępować, Gustaw go nie interesuje w ogóle. Problem polega na tym, że Webberowaci zatrudnili do tej roli Simona Gleesona, faceta z klasą, obok jakiej Upiorzynka nawet nie stanęła .


http://content.internetvideoarchive.com/
content/photos/7798/200782_032.jpg
Christine śpiewa Look with your heart, robi się słodko, disneyowsko, a po scenie fruwają różowe kucyponki, świergocząc niby słowiki. Gucio idzie spać, trza przecież dać matce trochę prywatności. 

I się zaczyna...

Drzwi się otwierają, oczywiście same, i prosiem państwa, prosiem bardzo, było już Wejście Smoka? A Wejście w mrok było? A Wejście Ninja? No to teraz mamy też Wejście Upiorzynki. Tenże potwór w ludzkiej skórze albo i człowiek w skórze potwornej wkracza do buduaru damy swego serca. Ogarnia go spojrzeniem swoim, kroczy dostojnie, a na twarzy wybitnego w tej roli Bena Lewisa maluje się wyraźnie Ależ ta podłoga brudna! Kryśka zemdlona leci na podłogę (wyrzuty sumienia, że butów nie wytarła), ale nic to, nadzwyczajne talenta Erysia, odsłona trzecia - magnes w ramionach! I Krysiunia gestem romantycznym a namiętnym zarzuca mu (ewidentnie nieświadomie, wszak straciła przytomność) ramiona na szyję. 
Na pstryknięcie palcem się budzi, następuje chwila wyjątkowo dramatycznych tudzież rozpaczliwych okrzyków, ekspresja z jego strony osiąga poziom drewnianego blatu, I tak sobie wyją Beneath a Moonless Sky, genialna muzyka i tekst na poziomie pornosa (pieściłem cię, głaskałem cię, brałem cię i znowu, i znowu). W pewnym momencie, Christine woła I loved you, a Anna O'Byrne jest tak przekonująca, że widza autentycznie przechodzą ciarki, niestety przechodzą i ze wstydu rzucają się z balkonu, albowiem chwilę później widz dostrzega jak ta wiadomość podziałała na Upiorzynkę. Otóż jego rozpacz jest potworna, ale nie ma czasu o niej myśleć, bo chyba przypomniał sobie, że ma rozrusznik i nie powinien się denerwować (łapie się za serce), na dodatek wychodzą mu mleczaki (bardzo stara się nie przygryzać wargi, ale to silniejsze od niego), a co gorsza, ta podłoga jest naprawdę brudna (Ben, nie patrz w dół!). 
Później mamy okazję usłyszeć ach-jakże-wzruszające wykonanie Once Upon Another Time, ona patrzy w lewo, on w prawo, następnie z ekspresją godną dębu Bartek zamieniają się miejscami i dalej śpiewają to samo.
Z Upiornego wychodzi bestia, bo oto się przekonał, że panna nie rzuci męża i dziecka, i nie pogna za nim do słodkiej piwnicy, zwłaszcza że 10 lat temu się z nią przespał, a później zwiał, a to tak jakby była końcówka XIX stulecia i kwestię utraty dziewictwa traktowano ździebko inaczej niż dzisiaj. Szantażuje więc Krysiuchnę, twierdząc, że jeśli dla niego nie zaśpiewa, to mały, kochany Gucio nie wróci z wycieczki po Coney Island.


http://usercontent1.hubimg.com/11829876_f520.jpg


W następnej sekwencji, Christine i Meg spotykają się po latach. Ogólnie znowu zaczynamy się zastanawiać, czy to czasem nie jakieś wyjście na prostą, bo My Dear Old Friend i poprzedzające recytatywy są całkiem porządnie napisane, Ben zniknął z ekranu, więc robi się tak jakoś bardziej wiarygodnie, jakby aktorzy przypomnieli sobie, że to czas już zacząć grać. Do pewnej chwili, albowiem nagle Raoul dowiaduje się od Madame Giry, że tajemniczy milioner, podszywający się pod pana Y, to nie kto inny jak HIM! Naturalnie, ani jedna scena w której Raoul nie wspomniałby słowem względnie czynem o piciu jest niedopuszczalna. Schodzi do baru, a Krysia orientuje się, że Gucio wyparował.

Na Filmwebie napisałam: tu ma miejsce scena rodem z brazylijskiej telenoweli. Cofam te słowa. Brazylijskie telenowele, z których jedną nawet oglądałam w całości, mają więcej polotu i są bardziej wiarygodne niż to coś. Bohaterów da się polubić, a wzajemne relacje Mayi, Raja, Bahuana, Dudy, Ramira i Tarso miały w sobie więcej wiarygodności, były w jakiś sposób psychologicznie podbudowane i zazwyczaj logiczne. Czego nie da się powiedzieć o tych tutaj.Wracając do akcji musicalu, Eryś dostrzega, że syn Christine, uwaga, proszę państwa, werble proszę, potrafi grać na pianinie. Tak jest. Zrozumieli państwo? POTRAFI GRAĆ NA PIANINIE. Takie były wtedy standardy wychowania, a jego matka jest chyba słynną śpiewaczką operową, ale no cóż. Upiorzynka wpada więc na genialny pomysł (który wyraża z miną skretyniałego imbecyla, państwo pleonazm przebaczą): Gucio ma 10 lat! A on 10 lat temu spędził jedną, podkreślam: jedną, noc z Christine. Więc na pewno Gustaw to jego syn! 



http://3.bp.blogspot.com/-rkCeBt79ArA/UHse3vOdpSI/
AAAAAAAABxE/n_tkNu-YsJk/
s1600/tumblr_m8go9qiTKT1r8biyko1_500.png

Zaczyna się Beauty Underneath. W ogóle cały ten musical to beauty underneath - tak głęboko underneath, że nie widać. Groteskowych dekoracji część dalsza, tylko że teraz już groteska sprowadza się do czerpania garściami z tanich horrorów klasy Y - jakiś szkielet, cyklop, nawet syrena (tak, serio). Piosenka jest, delikatnie rzecz ujmując ekstatyczna i (yes) dobrze (yees) państwo (yeees) zrozumieli (yeeees) to (YES!) słowo (YEEEES!). Upiorzątek tak się zapamiętał, że aż pokazał synkowi buźkę. Dzieciak, z jakiegoś dziwnego powodu przerażony, ucieka do matki. Krysia przyznaje, że tak, faktycznie, to syn Erysia, a skąd ona to wie, skoro to nijak nie czas USG i testów ciążowych, tym nie musimy się kłopotać. Na Upiornym wrażenie robi to niezmierne, pada na kolana (wyfroteruję tę podłogę, w końcu mi się uda!... cholera, rozrusznik, zapomniałem...).


https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/236x/4d/
3f/91/4d3f917deded7531fcc25af104596034.jpg

Okazuje się, że Madame Giry schowała się w szafie (poważnie) i wszystko słyszała, i oczywista znowu okazuje się biczą biczy. W finalnym momencie jej recytatywu znowu błyskają te wszystkie dziwactwa, trochę to dla mnie oryginalny środek artystyczny, ale pewnie się nie znam.
Akcja przenosi się do baru, no bo gdzie indziej znajdziemy najczarniejszy z czarnych charakterów, naszego master of disaster, który w oryginale był, prawdaż, księciem na białym koniu, ale o tym zapomnijmy. I tak patrzenie na Simona Gleesona wiąże się z niejaką ulgą. Śpiewa nasz szwarccharakter, nad kieliszkiem rzecz jasna, Why Does She Love Me. Piosenka nie ma zbyt wiele sensu, jako że mistrz sumo od samego początku przekonuje nas, że Christine wcale a wcale męża nie kocha. Śpiewa, pije, śpiewa, pije, znowu pije i widzi Meg. Która to Meg głosem z lekka rozpaczliwym opowiada, jak to smutki w morzu topi. Jedno w wódzie, drugie w morzu, to ciecz i to ciecz, logiczne w końcu. 
Ni z gruchy, ni z pietruchy pojawia się Upiorzynka (Meg wcześniej wychodzi), zawiera z Raoulem zakład pod tytułem "Christine zaśpiewa to jest moja, nie zaśpiewa, to twoja, a wszystkie długi ci spłacę". Żeby się już nie czepiać zbytnio, to trzeba powiedzieć, że Devil Take the Hindmost brzmi rewelacyjnie. Widocznie Raoulowi alkohol wyżarł już mózg, bo zamiast przybiec do Krysi, powiedzieć jej o wszystkim, zabrać ją i dziecko, i odjechać - owszem, przybiega, jak nastolatka, której się przed studniówką połamał paznokieć, krzyczy "jedźmy, Krycha, jedźmy, tu masz bilety", po czym wybiega. To ma sens, zwłaszcza że Upiór coś tam jednak za występ zapłacił, sporo nawet, a ona ma przecież długi męża do spłacania, więc tak jakby może chcieć zostać, nawet po to, żeby mu pomóc. 


http://www.empressbooks.com/newsletter/Spring2014/
Ben_Lewis_Simon_Gleeson_handshake.jpg

No i zbliża się występ Christine. Ale, zanim wystąpi, mamy coś dla widzów o gustach mniej wyrafinowanych, nasza ulala girl, Meg Giry! Wzmiankowana ulala girl śpiewa sobie wesoło Bathing Beauty, uroczą, kabaretową pioseneczkę o tym, jak nie potrafiła zdecydować się na jeden kostium kąpielowy, więc wzięła je wszystkie, a na plaży pomogły jej przebrać się przyjaciółki. Piosenka sama w sobie zła nie jest, widać Upiorzynka podążyła za nowymi trendami, ale to da się nawet przeżyć - taki kabaretowy standard, w dodatku jak niewiele rzeczy w tym dziele pasujący do swoich czasów. Problem w tym, że nawet do atmosfery LND pasuje równie dobrze, co Felicita do Ojca Chrzestnego.
Jak można się domyślić, Christine śpiewa, prawdaż, wybierając tym samym Upiorka, Raoul skruszony odchodzi. I tu mamy chwilę wytchnienia, bo scenografia i suknia Christine są oszałamiająco piękne, Anna ma cudowny głos, bardzo dojrzały, jej wykonanie piosenki tytułowej jest niesamowite i poruszające. 
Wszystko co dobre, szybko się kończy, a przysłowia mądrością narodu. Zakończenie do tego stopnia niszczy efekt piosenki, że to aż niewiarygodne, że Andrew Lloyd Webber mógł sobie tak strzelić w stopę. 

https://kpbs.media.clients.ellingtoncms.com/img/photos/
2012/06/06/LND_Christine_
t700.jpg?f40c0e74b997dbb01ce524758e0d04a31382c8af

Upiorzynka i Christine rzucają się sobie w ramiona, a tu nagle - o! - Gucio znowu się zgubił. Ale, /demoniczne hahaha/, proszę państwa, teraz porwała go Meg! Meg, która nie może znieść, że Upiorek jej nie kocha! A ona dla niego sypiała z połową Stanów Zjednoczonych, żeby tylko mógł park rozrywki wybudować! No więc, cudowne talenta Erysia, odsłona czwarta, Eryś-psycholog. Ale jednak chyba sporo wagarował, bo subtelnie wyznaje Meg, która usiłuje zabić najpierw jego syna, a później siebie że nie wszyscy możemy być jak Christine. Hirołina wpada więc w czarną rozpacz, a wręcz otchłań rozpaczy i strzela do Kryśki, ta upada i następuje POŻEGNANIE. Łamiącym się głosem oznajmia Guciowi, że oto jego nowy tatuś, po czym jeszcze chwilę razem śpiewają, ogólnie wygląda to tak, jakby Zbuntowany Anioł spotkał się w pół drogi z West Side Story. Sęk w tym, że na West Side Story płakałam jak głupia, a tutaj najwyżej ze śmiechu.
Krysia umiera, Gucio odwraca się tyłem do Raoula, który gdzieś tam się pałęta i rzuca się w ramiona Upiorzynki, odchodzą razem w dal. Koniec.

Czyż to nie cudowne?


http://sharonmillerchip.com/files/gimgs/th-13_425298-
120204-love-never-dies.jpg


Dzień siódmy i dzień ósmy - filmy, które sprawiają, że jestem szczęśliwa/smutna

Nie ma takich.
Kino to moja pasja, coś jakby więcej niż hobby. Owszem, istnieją produkcje, które wprowadzają mnie w dobry nastrój - ale taka Mamma Mia jest raczej daleka od czynienia mnie aż szczęśliwą. W drugą stronę podobnie. Na licznych filmach płakałam (na wyrwanej z kontekstu scenie, zobaczonej przypadkiem tylko raz - był to fragment Człowieka z La Manchy), ale samo oglądanie filmu nigdy nie czyni mnie smutną.
Powiedzmy, że ktoś jest fanem windsurfingu. Niektóre wyjazdy wspomina lepiej, inne gorzej, w jednym miejscu był tańszy hotel, a pewnego razu skręcił sobie kostkę - ale zawsze to surfowanie sprawia mu frajdę, bez różnicy, czy akurat jest nad Bałtykiem, czy w Australii. Dajmy na to, że nad Bałtykiem było w zeszłym sezonie niezupełnie przyjemnie, ale gdyby miał wybór - pustynia Egiptu a tydzień w Łebie - to pewnie wybrałby Łebę, bo kocha surfować. 
A ja analogicznie mam z oglądaniem filmów :)

piątek, 31 lipca 2015

Mam problem z tym filmem albo gust nie jest dla wszystkich, czyli "Dzieciątko z Macon"

W nocy z przedwczoraj na wczoraj zdarzyło mi się obejrzeć jeden z najsłynniejszych filmów kontrowersyjnego reżysera Petera Greenawaya - Dzieciątko z Macon. I, jak wskazuje tytuł, mam z tym filmem spory problem.
Bo to jest szuka i nie pasuje do mojego pojęcia sztuki. To jest piękne i jednocześnie fatalne, subtelne i wulgarne. Ten film tak bardzo wynika się jednoznacznej ocenie, że doprawdy nie wiem, co o nim myśleć. Uwaga: ten post jest długi i co poniektórym może się wydać dość kontrowersyjny.

http://1.fwcdn.pl/po/52/82/5282/7415236.3.jpg

Czym jest sztuka?

Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Po prostu się nie da. Ale mogę wskazać, czym sztuka jest dla mnie i czego ja - osobiście ja - szukam w filmach.

  • Przede wszystkim - sztuka filmowa to poszukiwanie i ukazywanie piękna we wszystkich jego formach. Nie znoszę epatowania brzydotą, nawet w najlepszych intencjach - z drugiej strony uważam, że każdą, każdą bez wyjątku, sytuację można ukazać w subtelny sposób. Piękne jest łowienie motyli w Jaśniejszej od gwiazd i piękne są sceny morderstw w Suspirii. 
  • Ukazanie piękna jako takiego nie musi pociągać za sobą ani skomplikowanej osi fabularnej, ani specjalnej logiki zdarzeń. Piękno może być przyziemne, a może być oniryczne, może być logiczne, może stanowić li senną wizję. 
  • Od filmu wybitnego oczekuję, że będzie przemyślany i dopracowany. Że reżyser (tudzież producent) nie pójdzie po linii najmniejszego oporu, po prostu, excusez le mot, nie "oleje" sobie wszystkich realiów, udając że robi film "w konwencji". Że będzie konsekwentny w tym, co robi - jego pomysł winien być "dorobiony" co do szczegółu i - jeżeli jest adaptacją - nie schodzić poniżej poziomu pierwowzoru.
  • Dzieło wybitne powinno być intertekstualne, ale symbol to środek przekazu a nie jego cel. Innymi słowy: kiepski reżyser to taki, któremu się wydaje, że jeżeli wrzuci na chybił-trafił kilka aluzji do innych filmów, to od razu nakręcił dzieło wybitne, klękajcie narody. Bardzo dobry reżyser wie, że symbol służy nawiązaniu dialogu z widzem, przekazaniu mu treści, które mają być w jakimś celu ukryte (czy z powodu cenzury, czy po prostu żeby nie zaburzać przekazu). Naturalnie, to wymaga od widza znajomości kodu kulturowego, który nie na każdej szerokości geograficznej jest taki sam. 
  • Dobre kino to nie kino przeintelektualizowane, nieczytelne bez właściwego przygotowania. Dobre kino może obejrzeć każdy, tylko inaczej je odbierze. Cienie zapomnianych przodków dla mentalnego gimnazjalisty to tylko zbiór pocztówek z Huculszczyzny, dla fanatyka romantyzmu - przeniesienie tej epoki na ekran, jej blasków i cieni (głównie blasków chyba), jej ludowości, mistycyzmu, magii liczb i żywiołów. 
  • W końcu: film wybitny nie jest oddzielony od moralności, a więc artysta nie może wszystkiego. Wiem, że to niespecjalnie pasuje do tego, co teraz nazywamy Sztuką, ale postmodernizm jako kompletne przewrócenie piramidy wartości do góry nogami mnie nie przekonuje. Co nie oznacza z automatu, że sztuka ma być dydaktyczna - takiej też nie trawię - ale wartości moralne jako takie też są piękne. Przy czym skreślam raczej produkcje czarno-białe (w sensie jakości scenariusza, rzecz jasna) a niektóre z filmów, że tak powiem, moralnie nietypowych, to skończone arcydzieła. Rzecz w tym, że film wybitny nie kontestuje moralności dla samego kontestowania.

Tak więc, w skrócie - tego w kinie poszukuję. A jak się ma do tego produkcja Greenawaya i czemu mam z nią problem?

http://www.hbo.pl/siteimages/galleryimages/146000/
146918/resized/the_baby_of_macon_06_-_960.jpg

Dzieciątko z Macon

Może jestem katolem, może jestem mało postępowa, a na co dzień noszę moher - ale scena prawie-seksu z synem biskupa na sianku w stajence, zakończona brutalnym morderstwem z rozkazu filmowej wersji Jezuska (nawet jeśli to "tylko" gra z archetypem) a wykonana, przez krowę, którą później kosą zaszlachtowała bohaterka - i to nie w konwencji "czego to ludzie nie wymyślą", ale zupełnie serio i z namaszczeniem - to dla mnie przegięcie.
Z drugiej strony - doceniam wzmiankowaną grę z archetypem, szczególnie kobiety-matki, z archetypem cudownych narodzin. To w istocie film bez dna. O zacieraniu się granicy między rzeczywistością a teatrem (i filmem). O manipulacji - nie tylko manipulacji Kościoła, bo Kościół - poza wyżej wymienioną sceną - to tylko rekwizyt, adekwatny do czasów, w których rozgrywa się film i nader plastyczny. O egoizmie - egoizmie siostry-matki, która pragnie być bogata; syna biskupa, który pozuje na intelektualistę, a w istocie liczy na korzyści szybkie i przyjemne; biskupa, który robi karierę na sławie dziecka, traktując je przy tym wyjątkowo brutalnie. O relatywizmie prawdy - bo, mimo że autor religią nie bardzo się przejmuje, to dziecko przecież ewidentnie nie jest zwyczajne. Jak daleko można się posunąć w kulcie? Do czego prowadzi fanatyzm? Jaka właściwie jest różnica między fanatyzmem a wiarą? Dlaczego głosy rozsądku zawsze giną wśród owiec idących na rzeź? W końcu - jak zły jest człowiek?
Ten film nie próbuje pokazać piękna ani go nie szuka. Ukazuje rzeczywistość w zupełnie nierzeczywisty sposób - albo na odwrót, nierzeczywistość w sposób rzeczywisty, wszak granica między tym, co na scenie, a tym co "prawdziwe" jest niezauważalna, ale (nie)rzeczywistość bez gracji i piękna, (nie)rzeczywistość ludzi zepsutych i złych. Świat, na którym nie ma dobra, a cudowne dziecko wywołuje tylko śmierć. Na planecie Greenawaya uświęcona dziewica staje się niewolnicą swojej czystości a macierzyństwo jest uzurpacją. Nie istnieje świętość, dobra wola, nawet miłość nie istnieje. Odruchy ciepła zostają natychmiast stłumione a na tle całego filmu są wręcz niezauważalne. To, co złe pochodzi od ojca, to, co złe pochodzi od matki... szydzi z nas Greenaway. Bo to, co złe nie pochodzi ani od ojca, ani od matki, ale jest permanentną częścią każdego człowieka i nie sposób się go wyrzec. Mało tego, to co złe, najczęściej przejmuje kontrolę.


http://www.hbo.pl/siteimages/galleryimages/146000/
146918/resized/the_baby_of_macon_04_-_960.jpg

Wszyscy jesteśmy Cosimem

Całe przedstawienie odgrywane jest dla młodego księcia Cosima, który zdaje się być personifikacją publiczności (teatralnej w filmie, ale przede wszystkim tej kinowej). Młody książę, dość głupi, niespecjalnie piękny ani wrażliwy, ma jednak pozycję i władzę, która pozwala mu czuć się lepszym niż inni. To on stanowi też pomost między teatrem, który "uczy go żyć", jak śpiewał Wodecki, a rzeczywistością pozateatralną. To on sprawia, że spektakl przestaje być spektaklem.
Cosimo to publiczność. Głupia, żądna krwi i wrażeń publiczność, która na spektaklu chce nauczyć się żyć - a kino to "tylko" sztuka. Widzowie, którym się wydaje, że są najwybitniejszymi ekspertami w swoim fachu.
I tu przechodzimy do ciągu dalszego zapowiadanej kontrowersji. Otóż ja uważam, że gust to luksus, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić.
Niedawno pisałam, żeby nauczyć się rozróżnić to, co się nam podoba od tego, co jest dobre. Oczywiście nadal tak uważam, ale...
W gimnazjum uczy się pisania recenzji, przynajmniej ja to przerabiałam w gimnazjum. Jeden z moich nauczycieli twierdził, że własną opinię wyraża się na podstawie ogółu, a nie detali.
Oba te pomysły są idiotyczne.
To znaczy, recenzja ważny gatunek, ale w gimnazjum powinno się przede wszystkim uczyć ludzi o kinie, a nie kazać im je oceniać. Nie można ocenić czegoś, czego się nie zna. Już łaskawie zamilknę na temat tego, jak bardzo kino w szkole jest deprecjonowane,.
Wracając do tematu - gimnazjaliście powinno się z urzędu zabronić wygłaszać komunały o własnym guście. Mentalnemu gimnazjaliście, to nie tylko kwestia wieku. Zanussi powiedział kiedyś, że kultura się rozwija, kiedy elity są naśladowane przez masy, nie na odwrót, i ja się z tym absolutnie zgadzam. Wszechobecna wolność słowa pozwala ludziom niespecjalnie lotnym umysłowo wygłaszać swoje komunały, bez żadnego poparcia w faktach, bez powołania się na jakikolwiek autorytet - z samego faktu, że mają oczy i właśnie obejrzeli film. Ale to nudny film był, nic się nie działo, ta cała Gong Li jakaś taka nie ten teges, a na końcu facet śpiewa piosenkę i jest zaćmienie Słońca, hahhaha, xDxDxD Kret w pogodzie takie zaćmienie pokazywał. Ale gdyby ten światły człek wyguglował "Czerwone sorgo", to by się może przekonał, że to zaćmienie Słońca, co Kret w pogodzie pokazywał, można zinterpretować przynajmniej na cztery różne sposoby.
Ja tylko apeluję - trochę pokory.

Dzień szósty - ulubiona komedia: "Jak rozpętałem drugą wojnę światową"

Dziś znowu krótko, zwięźle i na temat, bo inny film mnie zaaferował. Ulubiona komedia to Jak rozpętałem druga wojnę światową, w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego, z genialną rolą Mariana Kociniaka. Idealne połączenie humoru z odrobiną liryzmu i dużą dozą wdzięku. O czym to mówić chyba nie trzeba, bo kto tego nie widział? :)

http://static1.stopklatka.pl/library/1E/36/plakat_a342cb1858d3efa.jpg/1.0/
plakat_a342cb1858d3efa.jpg

czwartek, 30 lipca 2015

Dzień piąty - ulubiony dramat: "Jaśniejsza od gwiazd"

Od ponad roku - mój ulubiony film. Chociaż nazwanie go "dramatem" jest pewnym nadużyciem. Z drugiej strony... pod tym gatunkiem kryją się tak przeróżne filmy obyczajowe, że nic nie przeszkadza produkcji Jane Campion dramatem być.

http://auteurs_production.s3.amazonaws.com/post_images_danny
/multiple%20images/MPOTW/bright_star_500.jpg

Tego filmu nie ogląda się dla fabuły. Krótko mówiąc: fabuły praktycznie nie ma. Znaczy jakaś tam jest, ale w zasadzie daje się sprowadzić do "on kocha ją, ale on jest biedny i ona też, więc nie mogą być razem". Tylko, że ten "on" to John Keats, jeden z najwybitniejszych poetów literatury brytyjskiej (i światowej), a "ona" to Fanny Brawne, jego ukochana, muza i adresatka jego płomiennych listów. Ona i On są zakochani - bardzo sentymentalnie zakochani - i w zasadzie nic ponadto. Żadnych dramatycznych zwrotów akcji, pościgów, ratowania księżniczki z wieży. Księżniczka musi radzić sobie sama, a księcia nie stać nawet na rząd dla białego konia, o zamku nie wspominając. I tak sobie kwitnie ich uczucie - niczym lawenda, pośród której w jednej ze scen leży Fanny. W rytmie narzekania pana Browna, zazdrosnego przyjaciela Keatsa, zmartwień matki bohaterki i kroków jej rodzeństwa, pełniącego rolę przyzwoitki. Bohaterowie poznają się, zakochują, mogą spędzać ze sobą wiele czasu (bo mieszkają po sąsiedzku) chodzą razem odwiedzać chorego brata Johna i w końcu się zakochują. Najpierw jest zauroczenie, potem przyjaźń, a w końcu, niezauważalnie przeradza się w prawdziwą miłość. 

http://www.knowledgelost.org/wp-content/uploads/2010/04/brightstar1.jpg

Jaśniejsza od gwiazd to piękny film. Krótko, zwięźle i na temat. To po prostu wyjątkowo piękny film, z perfekcyjnie oddanym klimatem, kostiumami, scenografią, z idealnie przemyślanymi zdjęciami i melodyjną muzyką. Tylko tyle i aż tyle. Tak liryczny, że aż monotonny, ale w niezwykle pasjonujący i ujmujący sposób. Jest też bardzo realistyczny - to wręcz wycinek z życia, taka miłość "po prostu - bo jesteś". To miłość jednocześnie zwyczajna i - ponieważ żadna miłość tak naprawdę nie jest zwyczajna - inna niż wszystkie. 


https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/236x/a3/
45/6c/a3456c0aa6364d416985720f1078dfeb.jpg

Wybuch Fanny w końcowej scenie to przebłysk geniuszu Abby Cornish. jedyny napiętnowany naprawdę wyrazistymi emocjami fragment filmu nie daje o sobie zapomnieć jeszcze długo, dłuuugo.

środa, 29 lipca 2015

Dzień czwarty - ulubiony horror: "Dziecko Rosemary"

Jestem leciutko sfiksowana na temat filmów Polańskiego. Mam to skrzywienie już od ładnych paru lat, jak dotąd nie minęło, a swojego czasu nawet prowadziłam batalie bronią ciężką w kwestii jego pedofilii. Aktualnie to ostatnie trochę mi przeszło, niektórym do rozsądku nie przemówisz. Gdybym miała wskazać ulubiony spośród jego filmów, to zdecydowałabym się chyba na Dziecko Rosemary, aczkolwiek nie byłaby to łatwa decyzja. 
Aliści w kwestii "mój ulubiony horror", wzmiankowany film wygrywa, posługując się koniarską metaforą, o dziesięć długości ze wszystkimi innymi filmami tego gatunku, które zdarzyło mi się oglądać. 
A dlaczego wygrywa? Ano to temat na dłuższy post.

Siedem powodów, dla których Dziecko Rosemary to horror idealny


1)     Perfekcyjna muzyka. Nie sądzę, żeby ten punkt trzeba było objaśniać
komukolwiek, kto widział chociaż urywek tego filmu. Rewelacyjna kompozycja Krzysztofa Komedy, genialnie wprowadzająca nastrój grozy, świetny pomysł wykorzystania głosu Mii Farrow, żeby przedstawić bohaterkę widzowi od pierwszych sekund filmu, najpierw audialnie, potem dopiero wizualnie. Swoją drogą, bardzo ciekawą aranżację tego utworu na festiwalu w Opolu zaprezentował Leszek Możdżer.

2)     Powalające zdjęcia i montaż. Weźmy na przykład scenę, kiedy Guy i
Rosemary są na kolacji u Castevetów i Roman opowiada o swoich podróżach. Konwersacja jest przyjemna, lekka, druga strona słucha z ewidentnym zainteresowaniem. A jednak zaskakujący sposób portretowania, dość dziwna trójkątna kompozycja sprawia, że ta pozornie banalna scena zdaje się widzowi niepokojąca.

http://www.nitehawkcinema.com/wp-content/uploads/2013/10/RosemarysBaby_071Pyxurz.jpg
3)     Gra aktorska. Polański wspomina, że porozumienie z Johnem Cassavetesem
było katorgą, ale ewidentnie starania zostały nagrodzone. Z kolei Mia początkowo roli miała nie dostać, bo reżyser planował do tej roli kogoś bardziej „amerykańskiego”, w sensie mniej rachitycznego – miał najpierw na myśli swoją ówczesną żonę, Sharon Tate, ale nie ośmielił się zaproponować jej do tej roli. Ponoć Sharon pojawia się gdzieś w scenie przyjęcia, ale ja jej osobiście nie zauważyłam.

https://didyouseethatone.files.wordpress.com/2015/06/rosemarys-baby-2.jpg

4)     Innowacyjność. Horror Polańskiego był pierwszym, który ośmielił się
ukazać szatana in persona, nie w ramach konwencji. „Jego” szatan jest realistyczny – ba! jest REALNY – nie fantastyczny czy „pół serio”. Zagrożenie z jego strony jest autentyczne, nie pozostaje kwestią wiary czy wyłącznie satanistów (jak we wcześniejszej Siódmej ofierze Marka Robsona).

https://encrypted-tbn1.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcRZQKhuLWx8jQwUIn3Wb_4anQRAdzJBnos6JRbXiXEnjgpSnQk8DQ


5) Gra kolorów. Wiele miejsca poświęciła temu aspektowi Patti Bellantoni w
swojej książce Jeśli to fiolet, ktoś umrze. Teoria koloru w filmie. Nie chcę jej kopiować, zresztą jest to fizycznie niemożliwe, jako że przebywam z dala od domu. Wykorzystanie barw w tej produkcji jest przemyślane i niebywale subtelne, ale jednocześnie wystarczająco konsekwentne, żeby manipulować widzem. Skutecznie. Tylko kilka przykładów – słoneczny żółty jako kolor określający osobowość Rosemary, błękitno-bezradna koszula w finalnej scenie czy czerwony, wprowadzany na ekran przez Castevetów, który sugeruje diabła, czy przynajmniej zagrożenie.

https://iheartingrid.files.wordpress.com/2014/10/rosemarys-baby-screenshot.jpg


6)     Mistrzostwo narracji filmowej. Duża liczba ujęć „z punktu widzenia
bohaterki” koresponduje tu z brakiem jasno określonej linii interpretacyjnej. Oba rozwiązania są poprawne, choć montaż początkowo sugeruje, żeby wierzyć Rosemary. Jednak zakończenie…

http://glambergirlblog.com/wp-content/uploads/2013/10/RosemarysBaby-Mia-Farrow-Paramount.jpg

7)     Zakończenie. To jest oficjalnie najlepsze zakończenie horroru w historii
kinematografii. Nie nasuwa jednoznacznego rozwiązania – oniryczny sposób ukazania przywodzi na myśl narkotyczną albo senną wizję. Ale z drugiej strony, przez cały film funkcjonuje narracja „z punktu widzenia”, więc to co ma miejsce na ekranie pewnie jest prawdziwe. Zakończenie jest niesamowicie realne, namacalne, tak namacalne, że wręcz graniczy z absurdem. I to jest w nim naprawdę przerażające. Nie ma efektów specjalnych, litrów keczupu i galaretki truskawkowej bryzgających na ekran, właściwie NIC nie zostaje ukazane. A jednak obecność zła została zaakceptowana. Jest częścią życia tych ludzi, ze wszech miar przeciętnych ludzi. Nie chcę tu uderzać w tony patetyczno-przebrzmiałe - ale ludzi takich, jak my. 


wtorek, 28 lipca 2015

Dzień trzeci - ulubiony film akcji: "X-Men 2"

Dziś wyjątkowo krótka notka. Moim ulubionym filmem akcji jest X-Men 2, w reżyserii Briana Singera, z Patrickiem Stewartem, Ianem McKellenem, Halle Berry, Hugh Jackmanem i Famke Janssen. A notka ta będzie krótka, bowiem film satysfakcjonuje mnie intelektualnie, bo jest bardzo sprawnie zrealizowany, idealny przykład superhero movie; oraz emocjonalnie bo:
http://www.hotflick.net/flicks/2003_X2/003XMN_Hugh_Jackman_005.jpg

https://encrypted-tbn2.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcSydxDh_pdjINU-YCnBGB2tp01NQtjhRzGGw1nGX54nz9eBx1SX
...i dlatego, że:

http://www.hotflick.net/flicks/2003_X2/003XMN_Hugh_Jackman_005.jpg
...aż pożałowałam, że jestem na wakacjach i nie mam pod ręką DVD z Hugh... to znaczy z X2 :D

poniedziałek, 27 lipca 2015

Dzień drugi - ulubiony film fantastyczny: "Podróż Jednorożca"

Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się nim posługiwać w podobnie skomplikowanych przypadkach. (to naturalnie też cytat z mistrza Bułhakowa)

Etap wielbienia filmów i książek fantastycznych w moim przypadku przepadł - jak na razie bezpowrotnie - pod koniec szkoły podstawowej. Z tego też powodu początkowo miałam zamiar jakoś dyskretnie wywinąć się z pisania tej notatki, drogą przemyślaną a dyplomatyczną, ale szczęśliwie wcześniej przypomniałam sobie o tym dość niszowym filmie telewizyjnym Anno Domini 2001.
Bo w zasadzie to nie jest ukochany film fantastyczny. To ukochany film dzieciństwa.
Oglądałeś Podróż Jednorożca? Nie? Ale jak to nie? W sensie nigdy? Nie trafiłeś w telewizji? Nie obiło ci się o uszy? Naprawdę nigdy nie rzuciłeś okiem?
No to rzućmy razem:

http://ecx.images-amazon.com/images/I/71kSehLGYwL._SY550_.jpg
Fabuła jest dziecinnie wręcz prosta - profesor Alan Aisling (w tej roli Beau Bridges) jest wdowcem i ma dwie dorastające córki - starszą Mirandę (Heather McEwen) i młodszą Cassandrę (Chantal Colin). Dziewczęta bardzo tęsknią za matką, w nieskończoność przeglądają jej rysunki, aż w końcu przenoszą się w ich świat. A tym samym świat mitologii - spotykają Meduzę, Minotaura, syreny, Sfinksa - świat trolli, a nawet Snu nocy letniej. Tytułowy Jednorożec to statek, na którym podróżują, poszukując zresztą rzeczonego konia z rogiem.

https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcR0Iw67DiwhTKbC_IBOGq4tp6mkaBCXf3ZsR1GQsWUBu-Bv4PV-

Zakładam, że gdybym trafiła na ten film teraz, to potraktowałabym go jako przyjemną produkcję telewizyjną, zobaczyć-zapomnieć. Mam do niego sentyment, bo za każdym razem bawi mnie, jak bardzo zmienia się z wiekiem kwestia postrzegania - czegokolwiek, filmów też. Teraz obserwuję grę aktorską, ujęcia, nawiązania, charakteryzację i angażuję się raczej intelektualnie - kiedy miałam lat 10, czułam się autentycznie "wkręcona" w ten film. Ponieważ Cassie była mi bliższa wiekiem, chciałam żeby to ona nosiła ładniejsze sukienki i miała bardziej twarzową fryzurę i naprawdę mnie to obchodziło. Nie tylko konstatowałam fakt: Cassie ładnie wygląda - z całego serca chciałam, życzyłam sobie, doszukiwałam się najmniejszych szczegółów - żeby wyglądała ładnie. Scena, w której filmowy master of disaster idzie po płonących węglach przerażała mnie i fascynowała jednocześnie. W momencie, w którym Meduza, chcąc ratować przyjaciół, zamieniła (przypadkowo) w kamień jednego z bohaterów pozytywnych - zamykałam oczy, bo było mi jej z całej duszy szkoda. Jego też, ale jej przede wszystkim. Biłam brawo i patrzyłam wzrokiem zahipnotyzowanego zwierzątka, kiedy Miranda tańczyła z syreną.

http://30.media.tumblr.com/tumblr_l39hptidXk1qc4gp6o1_400.jpg

Myślę - z rozrzewnieniem i ulgą - że chyba nie da się odtworzyć tego sposobu patrzenia na film. To się nie powtórzy, a myślę o tym z rozrzewnieniem - bo podobne postrzeganie filmów ma swój urok, i z ulgą jednocześnie - bo mam odnośnik do tego, co uznaję za mój ulubiony film. I tu w końcu odwołuję się do cytatu, który zamieściłam na początku wpisu - moim ulubionym filmem jest ten, który angażuje mnie podwójnie - intelektualnie i emocjonalnie, Jakkolwiek rola emocji w odbiorze filmu jest ogromna, tak tylko rozum pozwala nam go docenić. Bez rozumu film pozostałby na etapie robotnic opuszczających fabrykę. Wszak jeden z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszy, teoretyk kina wczesnego, Siergiej Eisenstein, flagowe swoje osiągnięcie nazwał montażem intelektualnym. Film jako dzieło sztuki to takie wykorzystanie intelektu, żeby ten okazał się nośnikiem emocji, a nie tylko pokazanie zbioru martwych obrazów, nieistotne jak skomplikowane i wielopoziomowe by one nie były.
Rola rozumu w ocenie filmu jest bardzo ważna - myślę że gdyby więcej osób starało się go na sali kinowej używać, to ten świat stałby się lepszym miejscem. Bo to, że nie ma różnicy między filmem dobrym, a filmem, który nam się podoba - to bujda na resorach. Osobiście nie lubię powieści Juliusza Verne'a. Jednak, gdybym zaczęła tu opowiadać, jakie są fatalne, pewnie dowiedziałabym się, że jestem a) grafomanką. b) idiotką, c) przemądrzała, i wszystkie te inwektywy byłyby bez wątpienia prawdziwe. Tylko kompletny idiota może powiedzieć, że książki Verne'a są bez wartości dla literatury. Co nie zmusza mnie do bycia w nich zakochaną.
Podobnie jest z kinematografią. Istnieje kilka wyznaczników, przy czym są one raczej płynne, jak powinno się film oceniać. Są płynne, bowiem trudno dopasować, no powiedzmy, klasę efektów specjalnych do Dziecka Rosemary, ale też dlatego, że nie wszystkie filmy realizują ten sam schemat. Gdybyśmy zadali sobie trochę trudu i spróbowali uzasadnić, czemu dany film się nie spodobał - i dlaczego tak było - przynajmniej moment zastanowienia nad istotą filmu, czy to co mi się nie spodobało było naprawdę kluczowe dla całego dzieła? Czy to, że Michał Żebrowski jako Jan Skrzetuski nie ma czarnych włosów, Clark Gable jest mało atrakcyjny fizycznie, a za Żmudą-Trzebiatowską to ja w ogóle nie przepadam, skreśla cały film? Idealistycznie myślę, że nie. I że nasza kinematografia mogłaby stać poziom wyżej, gdybyśmy zadbali trochę o świadomość przeciętnego widza.