piątek, 31 lipca 2015

Mam problem z tym filmem albo gust nie jest dla wszystkich, czyli "Dzieciątko z Macon"

W nocy z przedwczoraj na wczoraj zdarzyło mi się obejrzeć jeden z najsłynniejszych filmów kontrowersyjnego reżysera Petera Greenawaya - Dzieciątko z Macon. I, jak wskazuje tytuł, mam z tym filmem spory problem.
Bo to jest szuka i nie pasuje do mojego pojęcia sztuki. To jest piękne i jednocześnie fatalne, subtelne i wulgarne. Ten film tak bardzo wynika się jednoznacznej ocenie, że doprawdy nie wiem, co o nim myśleć. Uwaga: ten post jest długi i co poniektórym może się wydać dość kontrowersyjny.

http://1.fwcdn.pl/po/52/82/5282/7415236.3.jpg

Czym jest sztuka?

Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Po prostu się nie da. Ale mogę wskazać, czym sztuka jest dla mnie i czego ja - osobiście ja - szukam w filmach.

  • Przede wszystkim - sztuka filmowa to poszukiwanie i ukazywanie piękna we wszystkich jego formach. Nie znoszę epatowania brzydotą, nawet w najlepszych intencjach - z drugiej strony uważam, że każdą, każdą bez wyjątku, sytuację można ukazać w subtelny sposób. Piękne jest łowienie motyli w Jaśniejszej od gwiazd i piękne są sceny morderstw w Suspirii. 
  • Ukazanie piękna jako takiego nie musi pociągać za sobą ani skomplikowanej osi fabularnej, ani specjalnej logiki zdarzeń. Piękno może być przyziemne, a może być oniryczne, może być logiczne, może stanowić li senną wizję. 
  • Od filmu wybitnego oczekuję, że będzie przemyślany i dopracowany. Że reżyser (tudzież producent) nie pójdzie po linii najmniejszego oporu, po prostu, excusez le mot, nie "oleje" sobie wszystkich realiów, udając że robi film "w konwencji". Że będzie konsekwentny w tym, co robi - jego pomysł winien być "dorobiony" co do szczegółu i - jeżeli jest adaptacją - nie schodzić poniżej poziomu pierwowzoru.
  • Dzieło wybitne powinno być intertekstualne, ale symbol to środek przekazu a nie jego cel. Innymi słowy: kiepski reżyser to taki, któremu się wydaje, że jeżeli wrzuci na chybił-trafił kilka aluzji do innych filmów, to od razu nakręcił dzieło wybitne, klękajcie narody. Bardzo dobry reżyser wie, że symbol służy nawiązaniu dialogu z widzem, przekazaniu mu treści, które mają być w jakimś celu ukryte (czy z powodu cenzury, czy po prostu żeby nie zaburzać przekazu). Naturalnie, to wymaga od widza znajomości kodu kulturowego, który nie na każdej szerokości geograficznej jest taki sam. 
  • Dobre kino to nie kino przeintelektualizowane, nieczytelne bez właściwego przygotowania. Dobre kino może obejrzeć każdy, tylko inaczej je odbierze. Cienie zapomnianych przodków dla mentalnego gimnazjalisty to tylko zbiór pocztówek z Huculszczyzny, dla fanatyka romantyzmu - przeniesienie tej epoki na ekran, jej blasków i cieni (głównie blasków chyba), jej ludowości, mistycyzmu, magii liczb i żywiołów. 
  • W końcu: film wybitny nie jest oddzielony od moralności, a więc artysta nie może wszystkiego. Wiem, że to niespecjalnie pasuje do tego, co teraz nazywamy Sztuką, ale postmodernizm jako kompletne przewrócenie piramidy wartości do góry nogami mnie nie przekonuje. Co nie oznacza z automatu, że sztuka ma być dydaktyczna - takiej też nie trawię - ale wartości moralne jako takie też są piękne. Przy czym skreślam raczej produkcje czarno-białe (w sensie jakości scenariusza, rzecz jasna) a niektóre z filmów, że tak powiem, moralnie nietypowych, to skończone arcydzieła. Rzecz w tym, że film wybitny nie kontestuje moralności dla samego kontestowania.

Tak więc, w skrócie - tego w kinie poszukuję. A jak się ma do tego produkcja Greenawaya i czemu mam z nią problem?

http://www.hbo.pl/siteimages/galleryimages/146000/
146918/resized/the_baby_of_macon_06_-_960.jpg

Dzieciątko z Macon

Może jestem katolem, może jestem mało postępowa, a na co dzień noszę moher - ale scena prawie-seksu z synem biskupa na sianku w stajence, zakończona brutalnym morderstwem z rozkazu filmowej wersji Jezuska (nawet jeśli to "tylko" gra z archetypem) a wykonana, przez krowę, którą później kosą zaszlachtowała bohaterka - i to nie w konwencji "czego to ludzie nie wymyślą", ale zupełnie serio i z namaszczeniem - to dla mnie przegięcie.
Z drugiej strony - doceniam wzmiankowaną grę z archetypem, szczególnie kobiety-matki, z archetypem cudownych narodzin. To w istocie film bez dna. O zacieraniu się granicy między rzeczywistością a teatrem (i filmem). O manipulacji - nie tylko manipulacji Kościoła, bo Kościół - poza wyżej wymienioną sceną - to tylko rekwizyt, adekwatny do czasów, w których rozgrywa się film i nader plastyczny. O egoizmie - egoizmie siostry-matki, która pragnie być bogata; syna biskupa, który pozuje na intelektualistę, a w istocie liczy na korzyści szybkie i przyjemne; biskupa, który robi karierę na sławie dziecka, traktując je przy tym wyjątkowo brutalnie. O relatywizmie prawdy - bo, mimo że autor religią nie bardzo się przejmuje, to dziecko przecież ewidentnie nie jest zwyczajne. Jak daleko można się posunąć w kulcie? Do czego prowadzi fanatyzm? Jaka właściwie jest różnica między fanatyzmem a wiarą? Dlaczego głosy rozsądku zawsze giną wśród owiec idących na rzeź? W końcu - jak zły jest człowiek?
Ten film nie próbuje pokazać piękna ani go nie szuka. Ukazuje rzeczywistość w zupełnie nierzeczywisty sposób - albo na odwrót, nierzeczywistość w sposób rzeczywisty, wszak granica między tym, co na scenie, a tym co "prawdziwe" jest niezauważalna, ale (nie)rzeczywistość bez gracji i piękna, (nie)rzeczywistość ludzi zepsutych i złych. Świat, na którym nie ma dobra, a cudowne dziecko wywołuje tylko śmierć. Na planecie Greenawaya uświęcona dziewica staje się niewolnicą swojej czystości a macierzyństwo jest uzurpacją. Nie istnieje świętość, dobra wola, nawet miłość nie istnieje. Odruchy ciepła zostają natychmiast stłumione a na tle całego filmu są wręcz niezauważalne. To, co złe pochodzi od ojca, to, co złe pochodzi od matki... szydzi z nas Greenaway. Bo to, co złe nie pochodzi ani od ojca, ani od matki, ale jest permanentną częścią każdego człowieka i nie sposób się go wyrzec. Mało tego, to co złe, najczęściej przejmuje kontrolę.


http://www.hbo.pl/siteimages/galleryimages/146000/
146918/resized/the_baby_of_macon_04_-_960.jpg

Wszyscy jesteśmy Cosimem

Całe przedstawienie odgrywane jest dla młodego księcia Cosima, który zdaje się być personifikacją publiczności (teatralnej w filmie, ale przede wszystkim tej kinowej). Młody książę, dość głupi, niespecjalnie piękny ani wrażliwy, ma jednak pozycję i władzę, która pozwala mu czuć się lepszym niż inni. To on stanowi też pomost między teatrem, który "uczy go żyć", jak śpiewał Wodecki, a rzeczywistością pozateatralną. To on sprawia, że spektakl przestaje być spektaklem.
Cosimo to publiczność. Głupia, żądna krwi i wrażeń publiczność, która na spektaklu chce nauczyć się żyć - a kino to "tylko" sztuka. Widzowie, którym się wydaje, że są najwybitniejszymi ekspertami w swoim fachu.
I tu przechodzimy do ciągu dalszego zapowiadanej kontrowersji. Otóż ja uważam, że gust to luksus, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić.
Niedawno pisałam, żeby nauczyć się rozróżnić to, co się nam podoba od tego, co jest dobre. Oczywiście nadal tak uważam, ale...
W gimnazjum uczy się pisania recenzji, przynajmniej ja to przerabiałam w gimnazjum. Jeden z moich nauczycieli twierdził, że własną opinię wyraża się na podstawie ogółu, a nie detali.
Oba te pomysły są idiotyczne.
To znaczy, recenzja ważny gatunek, ale w gimnazjum powinno się przede wszystkim uczyć ludzi o kinie, a nie kazać im je oceniać. Nie można ocenić czegoś, czego się nie zna. Już łaskawie zamilknę na temat tego, jak bardzo kino w szkole jest deprecjonowane,.
Wracając do tematu - gimnazjaliście powinno się z urzędu zabronić wygłaszać komunały o własnym guście. Mentalnemu gimnazjaliście, to nie tylko kwestia wieku. Zanussi powiedział kiedyś, że kultura się rozwija, kiedy elity są naśladowane przez masy, nie na odwrót, i ja się z tym absolutnie zgadzam. Wszechobecna wolność słowa pozwala ludziom niespecjalnie lotnym umysłowo wygłaszać swoje komunały, bez żadnego poparcia w faktach, bez powołania się na jakikolwiek autorytet - z samego faktu, że mają oczy i właśnie obejrzeli film. Ale to nudny film był, nic się nie działo, ta cała Gong Li jakaś taka nie ten teges, a na końcu facet śpiewa piosenkę i jest zaćmienie Słońca, hahhaha, xDxDxD Kret w pogodzie takie zaćmienie pokazywał. Ale gdyby ten światły człek wyguglował "Czerwone sorgo", to by się może przekonał, że to zaćmienie Słońca, co Kret w pogodzie pokazywał, można zinterpretować przynajmniej na cztery różne sposoby.
Ja tylko apeluję - trochę pokory.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz