czwartek, 25 sierpnia 2016

Hagiografia, czyli żywot świętego Abrahama.

Pragnę tylko uprzedzić, że ta recenzja pisana była ładnych kilka lat temu (teraz ją jeno trochę przerobiłam, żeby dało się czytać), jako że zdarzyło mi się obejrzeć to arcydzieło kinematografii w wersji kinowej. Trudno mi powiedzieć, czy moja ocena jest obecnie taka sama, ale ostatnimi czasy jakoś nie mam ochoty na powtórkę z rozrywki.

Coby nie było niejasności: po twórcach Hollywood w wersji czystej nie oczekuję Tarkowskiego 2.0 . Wychodzę z założenia, że kino typu terapia odmóżdżająca przydaje się nader często na tym, nieprawdaż, padole łez.
Aliści, Abraham Lincoln: pogromca wampirów to:
film robiony na kolanach wobec prezydenta,
absolutnie poprawny politycznie
i absolutnie czarno-biały.
Złe południe - dobra północ to motyw oklepany niczym dziecię z zapaleniem oskrzeli. Oraz Tak Bardzo Amerykański. Lincoln w popkulturze jest cudowny, wspaniały i nawet Scarlett OHara mogłaby z nim zatańczyć, więc czegóż się spodziewać? Filmowy Abraham jest tak idealny, prawy, współczujący, rozumiejący i genialny, że zasadniczo można go uznać za świętego. A że w hagiografii cuda są nieodzowne, toteż Hirołin zalewa krwią wszystkie możliwe piwnice, salony i mniej lub bardziej ciemne uliczki. Oczywiście wszystko w wyższym celu. 
Ale od początku:

Widok na słynny waszyngtoński obelisk, czas cofa się, słyszymy głos Abrahama Lincolna: History prefers legends than people. Żebyś wiedział, Abe, żebyś wiedział. Zaczyna się całkiem klimatycznie, ładnym, zgrabnie ułożonym tekstem, inteligentnym i nienachalnym. Następnie przenosimy się w czasie, do dzieciństwa przyszłego naówczas prezydenta. 
Człowiek w okularach (w tym momencie wszyscy fani "Draculi" i Coppoli zastanawiają się, jak bardzo zmyślna jest ta delikatna aluzja) grozi ojcu Abrahama. Jednak stary pan Lincoln dzielnym człekiem jest, odważnym człekiem jest, i dla honoru gotów uczynić wszystko, i krótko mówiąc, każe panu Okularnikowi iść się wypchać. Jednakowoż pan Okularnik ma przyjaciół, i z ich czułą pomocą następne nocy urządza sobie późną kolację z matki Abe'a. Nie umyka to uwadze chłopca, który poprzysięga zemstę. Tak bardzo Dracula 2000: ja, bibliotekarz, na pewno zmogę 2000-letniego wampira, bo przecie
ż to Hollywood.
Abrahamek rusza więc z samotną wyprawą na wampira (któregoż to zęby, nawiasem mówiąc, wyglądają jak z powieści Pilipiuka). Ale brakuje ułamka sekundy, żeby secesja, Konfederacja, Unia, Fort Sumer, Robert Lee i inne części misternego planu wzięły w łeb z racji efektu motyla, a Vivien Leigh nigdy nie zagrałaby Scarlett, no i co byśmy wtedy zrobili, więc naszemu bohaterowi pomaga Henry-Lubię-Dać-Komuś-Po-Mordzie. Facet myśli, jak dowiadujemy się już na początku, dwoma częściami ciała, i żadną z nich bynajmniej nie jest głowa. Henry uczy Abusia walki, różnych przydatnych trików (na przykład tego, że karabin, pistolet i siekiera swobodnie mieszczą się pod jesiennym płaszczem i nawet nie przeszkadzają w umawianiu się na randki, tudzież tego, że w walce z wąpierzami niezwykle istotne są studia prawnicze).
Henry wysyła Abe'a do Springfield, wcześniej prezentując mu najgroźniejszych krwiopijców: Venomę oraz Adama.
Abraham zatrudnia się jako sklepikarz, a w ramach rozrywki, względnie treningu zalewa krwią kilka domostw. Rzecz jasna, odgłosów walk nikt, ale to nikt nie słyszy, całe miasteczko śpi spokojnie. Ewentualnie wiedzą, że nie można przerywać.

Pojawia się ONA - żądna przygód Mary Todd. 
Oczywiście, ze swoim rzeczywistym pierwowzorem nie ma zbyt wiele wspólnego, ale w sumie po co, jesteśmy w świecie legend, które historia woli nad ludzi, jak nas poinformowano na wstępie (czyżby krzyk rozpaczy scenarzysty?).
Chwilę tańczą, rozmawiają, on w strugach deszczu się jej oświadcza. Jest bardzo romantycznie, bardzo słitaśnie, z ekranu fruną kolorowe kucyponki. Ale, że nie może być aż tak słodko, więc pojawia się Henry-Lubię-Komuś-Dać-Po-Mordzie. I, paczciepaństwo, okazuje się, że on jest WAMPIREM. No kto by się spodziewał. Historię ma nader łzawą, wzruszającą oraz romantyczną, a także nieskończenie oryginalną i piękną w sw
ojej prostocie, przerwa na jednorożce. Ów groźny Adam zatłukł/zassał/zagryzł jego dziewczynę, a – ponieważ wampiry nie mogą zabijać siebie nawzajem – Henry założył fabrykę Van Helsingów. Z jakiegoś dziwnego powodu, ani chybi dar proroczy, wybór padł na Lincolna, w którym Heniuś pokłada wszelkie nadzieje. Ach, no i jako że Henry jest dobry, kochany i słodziutki, więc przy okazji wyręcza w obowiązkach trzecią władzę, konsumując jeno szuje i drani.
Licoln zaczyna się ulincolniać, bo spotyka przyjaciela z dzieciństwa, Willa, którego głównym zajęciem jest wiosłowanie tratwą. Żadnych skojarzeń z Huckiem Finnem oczywiście nie mamy, Jima on bowiem w ogóle nie przypomina, w żadnym calu. A przy okazji zapewne jest potomkiem Pattinsona względnie Madonny, względnie Ewy Minge, względnie Benjamina Buttona, bo czy ma lat 30, czy 50 – wygląda tak samo.

Czterech Wspaniałych uzupełnia znajomy sklepikarz. Cud, miód, orzeszki i herbatka z dziesięcioma kostkami cukru – nie dość, że szlachetny, to jeszcze odważny oraz inteligentny, a przejawia się to w genialnym planie pokonania bandy ultrapotężnych wampirów jedną siekierą, pociągiem oraz zegarkiem.

Wspomniałam już o walce wśród koni? Nie? Nic straconego, wierny czytelniku! Widywałam już, co prawda, walki nudne, zawodowe, amatorskie, interesujące, wciągające, tandetne, absurdalne, nieciekawe, wesołe, przygnębiające, okrutne, masochistyczne, sadystyczne, honorowe i nieuczciwe, azaliż czegoś tak idiotycznego jak rzut koniem na odległość jeszcze nie uświadczyłam.


In plus: muzyka znośna, choć nie poraża oryginalnością. Zdjęcia ładne, efekty specjalne estetyczne. Nie nudziłam się. Obejrzeć można, acz niekoniecznie trzeba.