piątek, 31 lipca 2015

Mam problem z tym filmem albo gust nie jest dla wszystkich, czyli "Dzieciątko z Macon"

W nocy z przedwczoraj na wczoraj zdarzyło mi się obejrzeć jeden z najsłynniejszych filmów kontrowersyjnego reżysera Petera Greenawaya - Dzieciątko z Macon. I, jak wskazuje tytuł, mam z tym filmem spory problem.
Bo to jest szuka i nie pasuje do mojego pojęcia sztuki. To jest piękne i jednocześnie fatalne, subtelne i wulgarne. Ten film tak bardzo wynika się jednoznacznej ocenie, że doprawdy nie wiem, co o nim myśleć. Uwaga: ten post jest długi i co poniektórym może się wydać dość kontrowersyjny.

http://1.fwcdn.pl/po/52/82/5282/7415236.3.jpg

Czym jest sztuka?

Na to pytanie nie da się odpowiedzieć. Po prostu się nie da. Ale mogę wskazać, czym sztuka jest dla mnie i czego ja - osobiście ja - szukam w filmach.

  • Przede wszystkim - sztuka filmowa to poszukiwanie i ukazywanie piękna we wszystkich jego formach. Nie znoszę epatowania brzydotą, nawet w najlepszych intencjach - z drugiej strony uważam, że każdą, każdą bez wyjątku, sytuację można ukazać w subtelny sposób. Piękne jest łowienie motyli w Jaśniejszej od gwiazd i piękne są sceny morderstw w Suspirii. 
  • Ukazanie piękna jako takiego nie musi pociągać za sobą ani skomplikowanej osi fabularnej, ani specjalnej logiki zdarzeń. Piękno może być przyziemne, a może być oniryczne, może być logiczne, może stanowić li senną wizję. 
  • Od filmu wybitnego oczekuję, że będzie przemyślany i dopracowany. Że reżyser (tudzież producent) nie pójdzie po linii najmniejszego oporu, po prostu, excusez le mot, nie "oleje" sobie wszystkich realiów, udając że robi film "w konwencji". Że będzie konsekwentny w tym, co robi - jego pomysł winien być "dorobiony" co do szczegółu i - jeżeli jest adaptacją - nie schodzić poniżej poziomu pierwowzoru.
  • Dzieło wybitne powinno być intertekstualne, ale symbol to środek przekazu a nie jego cel. Innymi słowy: kiepski reżyser to taki, któremu się wydaje, że jeżeli wrzuci na chybił-trafił kilka aluzji do innych filmów, to od razu nakręcił dzieło wybitne, klękajcie narody. Bardzo dobry reżyser wie, że symbol służy nawiązaniu dialogu z widzem, przekazaniu mu treści, które mają być w jakimś celu ukryte (czy z powodu cenzury, czy po prostu żeby nie zaburzać przekazu). Naturalnie, to wymaga od widza znajomości kodu kulturowego, który nie na każdej szerokości geograficznej jest taki sam. 
  • Dobre kino to nie kino przeintelektualizowane, nieczytelne bez właściwego przygotowania. Dobre kino może obejrzeć każdy, tylko inaczej je odbierze. Cienie zapomnianych przodków dla mentalnego gimnazjalisty to tylko zbiór pocztówek z Huculszczyzny, dla fanatyka romantyzmu - przeniesienie tej epoki na ekran, jej blasków i cieni (głównie blasków chyba), jej ludowości, mistycyzmu, magii liczb i żywiołów. 
  • W końcu: film wybitny nie jest oddzielony od moralności, a więc artysta nie może wszystkiego. Wiem, że to niespecjalnie pasuje do tego, co teraz nazywamy Sztuką, ale postmodernizm jako kompletne przewrócenie piramidy wartości do góry nogami mnie nie przekonuje. Co nie oznacza z automatu, że sztuka ma być dydaktyczna - takiej też nie trawię - ale wartości moralne jako takie też są piękne. Przy czym skreślam raczej produkcje czarno-białe (w sensie jakości scenariusza, rzecz jasna) a niektóre z filmów, że tak powiem, moralnie nietypowych, to skończone arcydzieła. Rzecz w tym, że film wybitny nie kontestuje moralności dla samego kontestowania.

Tak więc, w skrócie - tego w kinie poszukuję. A jak się ma do tego produkcja Greenawaya i czemu mam z nią problem?

http://www.hbo.pl/siteimages/galleryimages/146000/
146918/resized/the_baby_of_macon_06_-_960.jpg

Dzieciątko z Macon

Może jestem katolem, może jestem mało postępowa, a na co dzień noszę moher - ale scena prawie-seksu z synem biskupa na sianku w stajence, zakończona brutalnym morderstwem z rozkazu filmowej wersji Jezuska (nawet jeśli to "tylko" gra z archetypem) a wykonana, przez krowę, którą później kosą zaszlachtowała bohaterka - i to nie w konwencji "czego to ludzie nie wymyślą", ale zupełnie serio i z namaszczeniem - to dla mnie przegięcie.
Z drugiej strony - doceniam wzmiankowaną grę z archetypem, szczególnie kobiety-matki, z archetypem cudownych narodzin. To w istocie film bez dna. O zacieraniu się granicy między rzeczywistością a teatrem (i filmem). O manipulacji - nie tylko manipulacji Kościoła, bo Kościół - poza wyżej wymienioną sceną - to tylko rekwizyt, adekwatny do czasów, w których rozgrywa się film i nader plastyczny. O egoizmie - egoizmie siostry-matki, która pragnie być bogata; syna biskupa, który pozuje na intelektualistę, a w istocie liczy na korzyści szybkie i przyjemne; biskupa, który robi karierę na sławie dziecka, traktując je przy tym wyjątkowo brutalnie. O relatywizmie prawdy - bo, mimo że autor religią nie bardzo się przejmuje, to dziecko przecież ewidentnie nie jest zwyczajne. Jak daleko można się posunąć w kulcie? Do czego prowadzi fanatyzm? Jaka właściwie jest różnica między fanatyzmem a wiarą? Dlaczego głosy rozsądku zawsze giną wśród owiec idących na rzeź? W końcu - jak zły jest człowiek?
Ten film nie próbuje pokazać piękna ani go nie szuka. Ukazuje rzeczywistość w zupełnie nierzeczywisty sposób - albo na odwrót, nierzeczywistość w sposób rzeczywisty, wszak granica między tym, co na scenie, a tym co "prawdziwe" jest niezauważalna, ale (nie)rzeczywistość bez gracji i piękna, (nie)rzeczywistość ludzi zepsutych i złych. Świat, na którym nie ma dobra, a cudowne dziecko wywołuje tylko śmierć. Na planecie Greenawaya uświęcona dziewica staje się niewolnicą swojej czystości a macierzyństwo jest uzurpacją. Nie istnieje świętość, dobra wola, nawet miłość nie istnieje. Odruchy ciepła zostają natychmiast stłumione a na tle całego filmu są wręcz niezauważalne. To, co złe pochodzi od ojca, to, co złe pochodzi od matki... szydzi z nas Greenaway. Bo to, co złe nie pochodzi ani od ojca, ani od matki, ale jest permanentną częścią każdego człowieka i nie sposób się go wyrzec. Mało tego, to co złe, najczęściej przejmuje kontrolę.


http://www.hbo.pl/siteimages/galleryimages/146000/
146918/resized/the_baby_of_macon_04_-_960.jpg

Wszyscy jesteśmy Cosimem

Całe przedstawienie odgrywane jest dla młodego księcia Cosima, który zdaje się być personifikacją publiczności (teatralnej w filmie, ale przede wszystkim tej kinowej). Młody książę, dość głupi, niespecjalnie piękny ani wrażliwy, ma jednak pozycję i władzę, która pozwala mu czuć się lepszym niż inni. To on stanowi też pomost między teatrem, który "uczy go żyć", jak śpiewał Wodecki, a rzeczywistością pozateatralną. To on sprawia, że spektakl przestaje być spektaklem.
Cosimo to publiczność. Głupia, żądna krwi i wrażeń publiczność, która na spektaklu chce nauczyć się żyć - a kino to "tylko" sztuka. Widzowie, którym się wydaje, że są najwybitniejszymi ekspertami w swoim fachu.
I tu przechodzimy do ciągu dalszego zapowiadanej kontrowersji. Otóż ja uważam, że gust to luksus, na który nie wszyscy mogą sobie pozwolić.
Niedawno pisałam, żeby nauczyć się rozróżnić to, co się nam podoba od tego, co jest dobre. Oczywiście nadal tak uważam, ale...
W gimnazjum uczy się pisania recenzji, przynajmniej ja to przerabiałam w gimnazjum. Jeden z moich nauczycieli twierdził, że własną opinię wyraża się na podstawie ogółu, a nie detali.
Oba te pomysły są idiotyczne.
To znaczy, recenzja ważny gatunek, ale w gimnazjum powinno się przede wszystkim uczyć ludzi o kinie, a nie kazać im je oceniać. Nie można ocenić czegoś, czego się nie zna. Już łaskawie zamilknę na temat tego, jak bardzo kino w szkole jest deprecjonowane,.
Wracając do tematu - gimnazjaliście powinno się z urzędu zabronić wygłaszać komunały o własnym guście. Mentalnemu gimnazjaliście, to nie tylko kwestia wieku. Zanussi powiedział kiedyś, że kultura się rozwija, kiedy elity są naśladowane przez masy, nie na odwrót, i ja się z tym absolutnie zgadzam. Wszechobecna wolność słowa pozwala ludziom niespecjalnie lotnym umysłowo wygłaszać swoje komunały, bez żadnego poparcia w faktach, bez powołania się na jakikolwiek autorytet - z samego faktu, że mają oczy i właśnie obejrzeli film. Ale to nudny film był, nic się nie działo, ta cała Gong Li jakaś taka nie ten teges, a na końcu facet śpiewa piosenkę i jest zaćmienie Słońca, hahhaha, xDxDxD Kret w pogodzie takie zaćmienie pokazywał. Ale gdyby ten światły człek wyguglował "Czerwone sorgo", to by się może przekonał, że to zaćmienie Słońca, co Kret w pogodzie pokazywał, można zinterpretować przynajmniej na cztery różne sposoby.
Ja tylko apeluję - trochę pokory.

Dzień szósty - ulubiona komedia: "Jak rozpętałem drugą wojnę światową"

Dziś znowu krótko, zwięźle i na temat, bo inny film mnie zaaferował. Ulubiona komedia to Jak rozpętałem druga wojnę światową, w reżyserii Tadeusza Chmielewskiego, z genialną rolą Mariana Kociniaka. Idealne połączenie humoru z odrobiną liryzmu i dużą dozą wdzięku. O czym to mówić chyba nie trzeba, bo kto tego nie widział? :)

http://static1.stopklatka.pl/library/1E/36/plakat_a342cb1858d3efa.jpg/1.0/
plakat_a342cb1858d3efa.jpg

czwartek, 30 lipca 2015

Dzień piąty - ulubiony dramat: "Jaśniejsza od gwiazd"

Od ponad roku - mój ulubiony film. Chociaż nazwanie go "dramatem" jest pewnym nadużyciem. Z drugiej strony... pod tym gatunkiem kryją się tak przeróżne filmy obyczajowe, że nic nie przeszkadza produkcji Jane Campion dramatem być.

http://auteurs_production.s3.amazonaws.com/post_images_danny
/multiple%20images/MPOTW/bright_star_500.jpg

Tego filmu nie ogląda się dla fabuły. Krótko mówiąc: fabuły praktycznie nie ma. Znaczy jakaś tam jest, ale w zasadzie daje się sprowadzić do "on kocha ją, ale on jest biedny i ona też, więc nie mogą być razem". Tylko, że ten "on" to John Keats, jeden z najwybitniejszych poetów literatury brytyjskiej (i światowej), a "ona" to Fanny Brawne, jego ukochana, muza i adresatka jego płomiennych listów. Ona i On są zakochani - bardzo sentymentalnie zakochani - i w zasadzie nic ponadto. Żadnych dramatycznych zwrotów akcji, pościgów, ratowania księżniczki z wieży. Księżniczka musi radzić sobie sama, a księcia nie stać nawet na rząd dla białego konia, o zamku nie wspominając. I tak sobie kwitnie ich uczucie - niczym lawenda, pośród której w jednej ze scen leży Fanny. W rytmie narzekania pana Browna, zazdrosnego przyjaciela Keatsa, zmartwień matki bohaterki i kroków jej rodzeństwa, pełniącego rolę przyzwoitki. Bohaterowie poznają się, zakochują, mogą spędzać ze sobą wiele czasu (bo mieszkają po sąsiedzku) chodzą razem odwiedzać chorego brata Johna i w końcu się zakochują. Najpierw jest zauroczenie, potem przyjaźń, a w końcu, niezauważalnie przeradza się w prawdziwą miłość. 

http://www.knowledgelost.org/wp-content/uploads/2010/04/brightstar1.jpg

Jaśniejsza od gwiazd to piękny film. Krótko, zwięźle i na temat. To po prostu wyjątkowo piękny film, z perfekcyjnie oddanym klimatem, kostiumami, scenografią, z idealnie przemyślanymi zdjęciami i melodyjną muzyką. Tylko tyle i aż tyle. Tak liryczny, że aż monotonny, ale w niezwykle pasjonujący i ujmujący sposób. Jest też bardzo realistyczny - to wręcz wycinek z życia, taka miłość "po prostu - bo jesteś". To miłość jednocześnie zwyczajna i - ponieważ żadna miłość tak naprawdę nie jest zwyczajna - inna niż wszystkie. 


https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/236x/a3/
45/6c/a3456c0aa6364d416985720f1078dfeb.jpg

Wybuch Fanny w końcowej scenie to przebłysk geniuszu Abby Cornish. jedyny napiętnowany naprawdę wyrazistymi emocjami fragment filmu nie daje o sobie zapomnieć jeszcze długo, dłuuugo.

środa, 29 lipca 2015

Dzień czwarty - ulubiony horror: "Dziecko Rosemary"

Jestem leciutko sfiksowana na temat filmów Polańskiego. Mam to skrzywienie już od ładnych paru lat, jak dotąd nie minęło, a swojego czasu nawet prowadziłam batalie bronią ciężką w kwestii jego pedofilii. Aktualnie to ostatnie trochę mi przeszło, niektórym do rozsądku nie przemówisz. Gdybym miała wskazać ulubiony spośród jego filmów, to zdecydowałabym się chyba na Dziecko Rosemary, aczkolwiek nie byłaby to łatwa decyzja. 
Aliści w kwestii "mój ulubiony horror", wzmiankowany film wygrywa, posługując się koniarską metaforą, o dziesięć długości ze wszystkimi innymi filmami tego gatunku, które zdarzyło mi się oglądać. 
A dlaczego wygrywa? Ano to temat na dłuższy post.

Siedem powodów, dla których Dziecko Rosemary to horror idealny


1)     Perfekcyjna muzyka. Nie sądzę, żeby ten punkt trzeba było objaśniać
komukolwiek, kto widział chociaż urywek tego filmu. Rewelacyjna kompozycja Krzysztofa Komedy, genialnie wprowadzająca nastrój grozy, świetny pomysł wykorzystania głosu Mii Farrow, żeby przedstawić bohaterkę widzowi od pierwszych sekund filmu, najpierw audialnie, potem dopiero wizualnie. Swoją drogą, bardzo ciekawą aranżację tego utworu na festiwalu w Opolu zaprezentował Leszek Możdżer.

2)     Powalające zdjęcia i montaż. Weźmy na przykład scenę, kiedy Guy i
Rosemary są na kolacji u Castevetów i Roman opowiada o swoich podróżach. Konwersacja jest przyjemna, lekka, druga strona słucha z ewidentnym zainteresowaniem. A jednak zaskakujący sposób portretowania, dość dziwna trójkątna kompozycja sprawia, że ta pozornie banalna scena zdaje się widzowi niepokojąca.

http://www.nitehawkcinema.com/wp-content/uploads/2013/10/RosemarysBaby_071Pyxurz.jpg
3)     Gra aktorska. Polański wspomina, że porozumienie z Johnem Cassavetesem
było katorgą, ale ewidentnie starania zostały nagrodzone. Z kolei Mia początkowo roli miała nie dostać, bo reżyser planował do tej roli kogoś bardziej „amerykańskiego”, w sensie mniej rachitycznego – miał najpierw na myśli swoją ówczesną żonę, Sharon Tate, ale nie ośmielił się zaproponować jej do tej roli. Ponoć Sharon pojawia się gdzieś w scenie przyjęcia, ale ja jej osobiście nie zauważyłam.

https://didyouseethatone.files.wordpress.com/2015/06/rosemarys-baby-2.jpg

4)     Innowacyjność. Horror Polańskiego był pierwszym, który ośmielił się
ukazać szatana in persona, nie w ramach konwencji. „Jego” szatan jest realistyczny – ba! jest REALNY – nie fantastyczny czy „pół serio”. Zagrożenie z jego strony jest autentyczne, nie pozostaje kwestią wiary czy wyłącznie satanistów (jak we wcześniejszej Siódmej ofierze Marka Robsona).

https://encrypted-tbn1.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcRZQKhuLWx8jQwUIn3Wb_4anQRAdzJBnos6JRbXiXEnjgpSnQk8DQ


5) Gra kolorów. Wiele miejsca poświęciła temu aspektowi Patti Bellantoni w
swojej książce Jeśli to fiolet, ktoś umrze. Teoria koloru w filmie. Nie chcę jej kopiować, zresztą jest to fizycznie niemożliwe, jako że przebywam z dala od domu. Wykorzystanie barw w tej produkcji jest przemyślane i niebywale subtelne, ale jednocześnie wystarczająco konsekwentne, żeby manipulować widzem. Skutecznie. Tylko kilka przykładów – słoneczny żółty jako kolor określający osobowość Rosemary, błękitno-bezradna koszula w finalnej scenie czy czerwony, wprowadzany na ekran przez Castevetów, który sugeruje diabła, czy przynajmniej zagrożenie.

https://iheartingrid.files.wordpress.com/2014/10/rosemarys-baby-screenshot.jpg


6)     Mistrzostwo narracji filmowej. Duża liczba ujęć „z punktu widzenia
bohaterki” koresponduje tu z brakiem jasno określonej linii interpretacyjnej. Oba rozwiązania są poprawne, choć montaż początkowo sugeruje, żeby wierzyć Rosemary. Jednak zakończenie…

http://glambergirlblog.com/wp-content/uploads/2013/10/RosemarysBaby-Mia-Farrow-Paramount.jpg

7)     Zakończenie. To jest oficjalnie najlepsze zakończenie horroru w historii
kinematografii. Nie nasuwa jednoznacznego rozwiązania – oniryczny sposób ukazania przywodzi na myśl narkotyczną albo senną wizję. Ale z drugiej strony, przez cały film funkcjonuje narracja „z punktu widzenia”, więc to co ma miejsce na ekranie pewnie jest prawdziwe. Zakończenie jest niesamowicie realne, namacalne, tak namacalne, że wręcz graniczy z absurdem. I to jest w nim naprawdę przerażające. Nie ma efektów specjalnych, litrów keczupu i galaretki truskawkowej bryzgających na ekran, właściwie NIC nie zostaje ukazane. A jednak obecność zła została zaakceptowana. Jest częścią życia tych ludzi, ze wszech miar przeciętnych ludzi. Nie chcę tu uderzać w tony patetyczno-przebrzmiałe - ale ludzi takich, jak my. 


wtorek, 28 lipca 2015

Dzień trzeci - ulubiony film akcji: "X-Men 2"

Dziś wyjątkowo krótka notka. Moim ulubionym filmem akcji jest X-Men 2, w reżyserii Briana Singera, z Patrickiem Stewartem, Ianem McKellenem, Halle Berry, Hugh Jackmanem i Famke Janssen. A notka ta będzie krótka, bowiem film satysfakcjonuje mnie intelektualnie, bo jest bardzo sprawnie zrealizowany, idealny przykład superhero movie; oraz emocjonalnie bo:
http://www.hotflick.net/flicks/2003_X2/003XMN_Hugh_Jackman_005.jpg

https://encrypted-tbn2.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcSydxDh_pdjINU-YCnBGB2tp01NQtjhRzGGw1nGX54nz9eBx1SX
...i dlatego, że:

http://www.hotflick.net/flicks/2003_X2/003XMN_Hugh_Jackman_005.jpg
...aż pożałowałam, że jestem na wakacjach i nie mam pod ręką DVD z Hugh... to znaczy z X2 :D

poniedziałek, 27 lipca 2015

Dzień drugi - ulubiony film fantastyczny: "Podróż Jednorożca"

Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się nim posługiwać w podobnie skomplikowanych przypadkach. (to naturalnie też cytat z mistrza Bułhakowa)

Etap wielbienia filmów i książek fantastycznych w moim przypadku przepadł - jak na razie bezpowrotnie - pod koniec szkoły podstawowej. Z tego też powodu początkowo miałam zamiar jakoś dyskretnie wywinąć się z pisania tej notatki, drogą przemyślaną a dyplomatyczną, ale szczęśliwie wcześniej przypomniałam sobie o tym dość niszowym filmie telewizyjnym Anno Domini 2001.
Bo w zasadzie to nie jest ukochany film fantastyczny. To ukochany film dzieciństwa.
Oglądałeś Podróż Jednorożca? Nie? Ale jak to nie? W sensie nigdy? Nie trafiłeś w telewizji? Nie obiło ci się o uszy? Naprawdę nigdy nie rzuciłeś okiem?
No to rzućmy razem:

http://ecx.images-amazon.com/images/I/71kSehLGYwL._SY550_.jpg
Fabuła jest dziecinnie wręcz prosta - profesor Alan Aisling (w tej roli Beau Bridges) jest wdowcem i ma dwie dorastające córki - starszą Mirandę (Heather McEwen) i młodszą Cassandrę (Chantal Colin). Dziewczęta bardzo tęsknią za matką, w nieskończoność przeglądają jej rysunki, aż w końcu przenoszą się w ich świat. A tym samym świat mitologii - spotykają Meduzę, Minotaura, syreny, Sfinksa - świat trolli, a nawet Snu nocy letniej. Tytułowy Jednorożec to statek, na którym podróżują, poszukując zresztą rzeczonego konia z rogiem.

https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcR0Iw67DiwhTKbC_IBOGq4tp6mkaBCXf3ZsR1GQsWUBu-Bv4PV-

Zakładam, że gdybym trafiła na ten film teraz, to potraktowałabym go jako przyjemną produkcję telewizyjną, zobaczyć-zapomnieć. Mam do niego sentyment, bo za każdym razem bawi mnie, jak bardzo zmienia się z wiekiem kwestia postrzegania - czegokolwiek, filmów też. Teraz obserwuję grę aktorską, ujęcia, nawiązania, charakteryzację i angażuję się raczej intelektualnie - kiedy miałam lat 10, czułam się autentycznie "wkręcona" w ten film. Ponieważ Cassie była mi bliższa wiekiem, chciałam żeby to ona nosiła ładniejsze sukienki i miała bardziej twarzową fryzurę i naprawdę mnie to obchodziło. Nie tylko konstatowałam fakt: Cassie ładnie wygląda - z całego serca chciałam, życzyłam sobie, doszukiwałam się najmniejszych szczegółów - żeby wyglądała ładnie. Scena, w której filmowy master of disaster idzie po płonących węglach przerażała mnie i fascynowała jednocześnie. W momencie, w którym Meduza, chcąc ratować przyjaciół, zamieniła (przypadkowo) w kamień jednego z bohaterów pozytywnych - zamykałam oczy, bo było mi jej z całej duszy szkoda. Jego też, ale jej przede wszystkim. Biłam brawo i patrzyłam wzrokiem zahipnotyzowanego zwierzątka, kiedy Miranda tańczyła z syreną.

http://30.media.tumblr.com/tumblr_l39hptidXk1qc4gp6o1_400.jpg

Myślę - z rozrzewnieniem i ulgą - że chyba nie da się odtworzyć tego sposobu patrzenia na film. To się nie powtórzy, a myślę o tym z rozrzewnieniem - bo podobne postrzeganie filmów ma swój urok, i z ulgą jednocześnie - bo mam odnośnik do tego, co uznaję za mój ulubiony film. I tu w końcu odwołuję się do cytatu, który zamieściłam na początku wpisu - moim ulubionym filmem jest ten, który angażuje mnie podwójnie - intelektualnie i emocjonalnie, Jakkolwiek rola emocji w odbiorze filmu jest ogromna, tak tylko rozum pozwala nam go docenić. Bez rozumu film pozostałby na etapie robotnic opuszczających fabrykę. Wszak jeden z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszy, teoretyk kina wczesnego, Siergiej Eisenstein, flagowe swoje osiągnięcie nazwał montażem intelektualnym. Film jako dzieło sztuki to takie wykorzystanie intelektu, żeby ten okazał się nośnikiem emocji, a nie tylko pokazanie zbioru martwych obrazów, nieistotne jak skomplikowane i wielopoziomowe by one nie były.
Rola rozumu w ocenie filmu jest bardzo ważna - myślę że gdyby więcej osób starało się go na sali kinowej używać, to ten świat stałby się lepszym miejscem. Bo to, że nie ma różnicy między filmem dobrym, a filmem, który nam się podoba - to bujda na resorach. Osobiście nie lubię powieści Juliusza Verne'a. Jednak, gdybym zaczęła tu opowiadać, jakie są fatalne, pewnie dowiedziałabym się, że jestem a) grafomanką. b) idiotką, c) przemądrzała, i wszystkie te inwektywy byłyby bez wątpienia prawdziwe. Tylko kompletny idiota może powiedzieć, że książki Verne'a są bez wartości dla literatury. Co nie zmusza mnie do bycia w nich zakochaną.
Podobnie jest z kinematografią. Istnieje kilka wyznaczników, przy czym są one raczej płynne, jak powinno się film oceniać. Są płynne, bowiem trudno dopasować, no powiedzmy, klasę efektów specjalnych do Dziecka Rosemary, ale też dlatego, że nie wszystkie filmy realizują ten sam schemat. Gdybyśmy zadali sobie trochę trudu i spróbowali uzasadnić, czemu dany film się nie spodobał - i dlaczego tak było - przynajmniej moment zastanowienia nad istotą filmu, czy to co mi się nie spodobało było naprawdę kluczowe dla całego dzieła? Czy to, że Michał Żebrowski jako Jan Skrzetuski nie ma czarnych włosów, Clark Gable jest mało atrakcyjny fizycznie, a za Żmudą-Trzebiatowską to ja w ogóle nie przepadam, skreśla cały film? Idealistycznie myślę, że nie. I że nasza kinematografia mogłaby stać poziom wyżej, gdybyśmy zadbali trochę o świadomość przeciętnego widza.

niedziela, 26 lipca 2015

Zaczynamy! Ostatni film, jaki oglądałam - "Emma"

Zaczynamy z opóźnieniem, ale zaczynamy. Opóźnienie nie z mojej winy, a przeklętego dostawcy internetu, którego przegoniła burza. Właściwie to spalił mi się router. Nie, nie stanął w płomieniach.

A więc Za mną czytelniku!, cytując mistrza Bułhakowa. Ostatni film, jaki zdarzyło mi się oglądać, to Emma na podstawie powieści Jane Austen. Produkcja, lat 19, w reżyserii Diarmuida Lawrence'a, produkcji BBC, z Kate Beckinsale w roli głównej - tytułowej.

http://s.cdon.com/media-dynamic/images/product/001/238/1238215.jpg


Nie wiem, jak to właściwie możliwe, ale Brytyjczycy, kiedy kręcą któryś ze swoich heritage films czynią pewne, im jeno znane, uroki, tańczą nad ogniskiem, a z płomieni wyłaniają się ich tajemnicze potwory. A zwą te potwory KONSULTANTAMI. Tak, drodzy państwo, BBC nie wymyśla sobie strojów, nie uzurpuje prawa do pisania historii na nowo, odtwarza zwyczaje i jakieś 99% widzów wcale a wcale nie uważa ich filmów za nudne. Jakże to możliwe, skoro na naszym rodzimym podwórku
a) o tak zwanych zwyczajach, obyczajach i konwenansach nikt niczego nie wie,
b) a nawet jeśli wie, to i tak ma je w nosie, albowiem pełnią one li i wyłącznie funkcje ozdobnika.

A czy nie powinny? Reżyser ma wszak licentia poetica, nie musi "uprawdopodabniać" swojego dzieła, jeśli mu to nie na rękę. Fani Jane Austen nie powinni się burzyć, jeżeli zmienia coś w powieści, ma wszak prawo.
Otóż tak, ma prawo. Ma święte prawo, które jest ograniczone li dwoma słowami: pomysł i konwencja. Jeżeli twórca filmu (nie zawsze jest to reżyser, w przypadku BBC mamy przykład wymuszania pewnej linii interpretacyjnej przez wytwórnię, podobny przypadek to choćby Val Lewton, który był pomysłodawcą lwiej części wyprodukowanych przez siebie filmów, takich jak Wędrowałam z zombie czy Ludzie-Koty). Ogólnie, jeżeli jego pomysł zasadza się na tym, że "moja wyobraźnia jest nieograniczona, mogę wszystko, a to jak się wtedy żyło nie jest istotne - to wcielenie tego pomysłu w życie będzie miało raczej mierny skutek. Istnieje subtelna różnica pomiędzy tumiwisizmem a własną interpretacją. Jeżeli zaś pokaże swoje spojrzenie na pierwowzór - najczęściej książkowy - odczyta go w nowatorski sposób - to prosim, prosim uprzejmie, zmieniaj pan, co tylko chcesz.

Koniec dygresji. Teraz o filmie.
Z produkcjami BBC mam ten problem, że są to wszystko bardzo poprawne filmy, które uwielbiam oglądać, świetnie się przy tym bawię, a kiedy ktoś pyta mnie o ulubione dzieło, to nigdy o nich nie pamiętam. Może z wyjątkiem Dumy i uprzedzenia, którą ubóstwiam i uważam za absolutnie genialną ekranizację.

https://petticoatjunction.files.wordpress.com/2010/01/emma-bbc-1996.jpg


Nie da się Emmie nic zarzucić. Obsada jest rewelacyjna - Kate Beckinsale, szkoda że szerszej publiczności znana głównie z Underworld, kapitalnie wciela się w rolę rozkapryszonej młodej dziewczyny, uważającej się za dojrzałą, uwielbianą przez środowisko, ale jednocześnie życzliwej ludziom i bardzo sympatycznej. W swojej roli jest po prostu urocza; młoda kobieta, która pragnie być traktowana jak dorosła, ale wszyscy wokół widzą w niej dziewczynkę. Za wszelką cenę pragnie swatać wszystkich dokoła, nie dostrzegając szczerych uczuć. Zaślepiona w swojej dobrej wierze, nie ma zamiaru nikogo słuchać ani na nikim się wzorować. Partnerujący jej Mark Strong całkiem nieźle odnajduje się w roli galanta z końca wieku XVIII. Opanowany, powściągliwy, czuwa nad główną bohaterką, szanując ją, ale zdając sobie sprawę z jej lekkomyślności. Upomina ją, ale zależy mu na jej przyjaźni, nie chce jej stracić. Samanthę Morton (filmową Harriet Smith) uwielbiam, to jedna z moich ulubionych aktorek, Delikatna, subtelna przyjaciółka Emmy, nieśmiała, trochę niezdarna, ale pełna wdzięku.
Muzyka pasuje, zdjęcia śliczne, montaż absolutnie poprawny. Flagowy heritage film. Więc czego tu brakuje? W zasadzie... filmu. Bo moim zdaniem - film to jednak coś więcej niż ruchome ilustracje. To odrębne dzieło sztuki, nie służy powieści, może ją uzupełniać, może z nią polemizować, ale jej, na litość borską, nie służy. Między produkcją, gdzie książka zainspirowała twórcę, a produkcją, gdzie twórca wiernie przekopiował każdy kadr - jest spora różnica. Mniej więcej taka, jak między filmem poprawnym, a filmem dobrym.

czwartek, 16 lipca 2015

Stare to już pewnie... WYZWANIE

Przeglądając wielbionego i hołubionego przez mnie bloga Królowej Matki, natknęłam się na stareńkie już (sprzed roku, wszak w sieci to wiek!) wyzwanie. Prezentuje się ono następująco


I zdało mi się tak kuszące, że nie mogę się powstrzymać - stanę nad przepaścią tudzież rzucę się na głęboką wodę i podejmę to karkołomne wyzwanie :)



Może skrobnę cosik o mnie :)

Będzie krótko, zwięźle i na temat - jestem:

a) kinomaniaczką,
b) wielbicielką musicali,
c) bierną (li i wyłącznie bierną) fanką łyżwiarstwa figurowego,
d) wegetarianką,
e) entuzjastką koloru różowego.

Uważam, że nie istnieją filmy niepotrzebne. Jednak jest znikomy odsetek produkcji, które na miano filmu nie zasługują, a więc szkoda na nie pieniędzy.
Uważam, że dobre kino nie jest przeintelektualizowane. Czytaj: film, którego przeciętny Kowalski nie pojmie nie jest dobrym filmem. Nie chodzi mi przez to, że przeciętny Kowalski (zabawne, że zazwyczaj "przeciętnymi" zwiemy ludzi, którzy w naszym mniemaniu są poniżej przeciętnej) - mlaskacz popcornu - pojmie w całości i wyłapie wszelkie subtelności, drugie, dziesiąte i n-te dno. Niet. Ale ten głupi, głupszy czy całkiem normalny Nowak zrozumie najbardziej powierzchowną warstwę tego dzieła. Słowem - genialny film nie jest bezsensownym zlepkiem obrazów, zrozumiałym dla reżysera i jego pamiętniczka. Jest jak głębokie jezioro: stoisz na brzegu - obserwujesz ładniejszą lub brzydszą powierzchnię; dobrze pływasz - możesz sprawdzić, jaki ma kształt, jakie skały są na dnie i jakiego koloru jest woda, kiedy się w niej zanurzysz.

O czym tu będzie...?

Myślę, że trudno to przewidzieć, ale przynajmniej za rok będzie do czego wrócić i z czym porównać. W zamiarze: głównie o filmach. Film fascynuje mnie jako dziedzina sztuki, zjawisko społeczne, zjawisko kulturowe oraz każde inne mądre pojęcie, które można by mu przypisać. Poza tym - może o łyżwiarstwie figurowym, którego jestem wielbicielką oddaną i zagorzałą. Może trochę o musicalach, które uważam za najbardziej zaniedbywaną i lekceważoną w naszym pięknym kraju formę sceniczną. A zapewne jeszcze o wielu innych, mniej lub bardziej pasjonujących tematach.

Dlaczego Mistrzyni Małgorzata?

Dlaczego Mistrzyni?

Albowiem, w przeciwieństwie do pewnej, ponoć w naszym pięknym kraju nad Wisłą i Odrą przeważającej, części przedstawicielek płci pięknej, absolutnie nie jestem skromna. Wręcz przeciwnie - właśnie czystym przypadkiem trafiliście na bloga osoby zarozumiałej, przemądrzałej i uważającej się za inteligentną. I na dodatek - o zgrozo! - żywiącej wzruszające wręcz przekonanie, że może swoimi przemyśleniami dzielić się z pewną częścią polskojęzycznego świata. Mówię, rzecz oczywista, o tych szczęśliwcach, rzekłabym, wybrańcach losu, których szalone i nieobliczalne wiatry internetu zagnały pod ten adres.

Dlaczego Małgorzata?

Ano, tu wyjaśnienie jest nieco łatwiejsze. Nie, nie tak mi na chrzcie dali. Za to na bierzmowaniu - a i owszem, sama sobie patronkę wybrałam (świętą Małgorzatę Marię Alacoque, jakby kto szperał w gąszczu Małgorzat z aureolą, zastanawiając się, którąż to sobie upatrzyłam). To po pierwsze. Po drugie, w pewnym uważającym się za inteligentny kręgu, do którego miałam niewątpliwą przyjemność należeć, zyskałam (z przyczyn niezupełnie mi wiadomych) ksywkę Margot.

Dlaczego Mistrz(yn)i Małgorzata?

Ponieważ pan imieniem Michaił, patronimikiem Afanasjewicz a nazwiskiem Bułhakow był i jest absolutnie największym geniuszem literatury wszech czasów. Jego talent literacki wyprzedzał swoją epokę. Urodził się w miejscu, które nie było w stanie uhonorować jego umiejętności - a z drugiej strony, gdyby urodził się gdzie indziej, jego opus magnum nigdy by nie powstało.
A gdyż - jak już mówiłam - jestem osobą całkowicie i kompletnie nieskromną, więc postanowiłam zaczerpnąć inspirację z tytułu tej, najwspanialszej jaka kiedykolwiek powstała, powieści, .