wtorek, 8 września 2015

Kino pokoju niemoralnego, czyli "Żyć nie umierać"

Polskie kino zdaje się zmieniać kierunek. Z jednej strony – zapowiada się zmiana pozytywna, ostateczny rozbrat ze wspaniałą, ale dawno nieaktualną „polską szkołą filmową” i kinem moralnego niepokoju, z drugiej – możemy się obawiać wysypu holiłódzkich schematów. To, co udało się Bogom – połączenie kina gatunkowego z najlepszymi cechami naszego rodzimego przemysłu filmowego – to rzecz tylko pozornie łatwa do powtórzenia. Nasze kino – na gruncie kapitalizmu, w którym coraz większej liczbie ludzi żyje się lepiej i wygodniej, kiedy następuje pokoleniowa zmiana warty, bo filmowe stery przejmują ludzie, którzy komunizm pamiętają słabo albo kojarzy im się z kilkoma symbolami, a powoli już „dzieci dobrobytu” – zaczyna kierować się w stronę tematów, ukazujących tę „jaśniejszą” stronę świata, ludzi którzy chcą i potrafią żyć. Ciekawe, czy ten trend się długo utrzyma (i czy może kiedyś będziemy mogli mówić o nowym nurcie w polskim kinie), a jeżeli tak – to z jakim skutkiem i intensywnością?
Osobiście uważam, że jedną z nielicznych pozytywnych cech ustroju słusznie minionego było zbliżenie naszej kinematografii do sztuki radzieckiej miast zachodniej, ale – z jakiegoś dziwnego powodu – nasi twórcy zdają się już o tym nie pamiętać, i z dziką radością „przerabiają” amerykańskie schematy, ergo: trawestują filmy, których na naszym rodzimym poletku nie było.
I tu mamy, niestety, casus Żyć nie umierać. Twórcy tak usilnie starali się pokazać holiłódzki temat w nieholiłódzkim stylu, że rezultat okazał się, delikatnie rzecz ujmując, mierny.
Mamy więc wyjątkowo wzruszającą historię Bartka, pijaka-ateisty, który zniszczył życie rodzinie. Po krótkim wprowadzeniu, dowiadujemy się, że facet ma raka płuc. I już pierwszy zgrzyt – bo tłumaczenie niczego nie tłumaczy, jest tylko kilkoma krótkimi scenkami, które pokazują, co bohater robi, ale już niekoniecznie co z tego wynika. Generalnie film miał opierać się – bardzo ambitnie – na zaburzonym ciągu przyczynowo-skutkowym, epizodach zaledwie, które łączą się w luźną całość; problem polega na tym, że taki zabieg trzeba wykonać bardzo umiejętnie, żeby stworzyć wrażenie kroniki, nie pozostawiając jednocześnie widza obojętnym wobec bohatera. Problem w tym, że operacja się nie powiodła, a pacjent zmarł – produkcja nuży, męczy i sprawia dość dziwaczne wrażenie wymuszonego realizmu, spotęgowane jeszcze niestarannym kadrowaniem (denerwujące zbliżenia do połowy czoła).
Tomasz Kot gra rewelacyjnie, sęk w tym, że scenariusz na niezbyt wiele mu pozwala. Takie deus-ex-machinalne zmiany rodem z powieści Mitcha Alboma (tylko pokazane bez jego wdzięku) już dawno przestały roztkliwiać co bardziej wyrobionych kinomanów. Ani to poetycka opowieść o walce człowieka z chorobą, ani pouczający obraz o oswajaniu raka w rzeczywistości XXI wieku, ani realistyczny obraz a’la Cinema Direct.
Bohater, mówiąc subtelnie, nie jest ucieleśnieniem tego, co widza przekonuje. Zniszczył swoją rodzinę – i to tak skutecznie, że żona wyjechała do Australii, córka na Węgry, mało tego – on sam był w takim stanie, że nawet nie pamięta, co im zrobił. Zmarnował sobie też karierę, niegdyś był niezłym aktorem, teraz zarabia na życie zabawiając publiczność podczas teleturnieju stylizowanego na „Taniec z gwiazdami”. Jego guru to człowiek prowadzący grupę AA, właśnie ten radzi mu, żeby – kiedy już dowiedział się, że ma raka (w sposób tak absurdalny, że nawet najgorzej nastawiony do polskiej służby zdrowia człowiek nie uwierzy w to na trzeźwo) – zrobił remanent. No więc Bartuś próbuje – chce się skontaktować z żoną, ta każe mu spadać na drzewo, jedzie do córki do Budapesztu – ta każe mu spadać jeszcze bardziej stanowczo. Szczerze mówiąc, to moje współczucie do bohatera sięgnęło poziomu pokładów węgla kamiennego, bo doskonale potrafiłam sobie wyobrazić, co czuje córunia Bartusia, natomiast sam Bartuś zachował się dla mnie jak typowy spóźniony histeryk, który – nie mając już nic do stracenia, i nie przejmując się, że jakaś tam przeszłość istnieje – rozpaczliwie próbuje przywrócić miniony stan rzeczy. Średnio to wzruszające, zwłaszcza że każdy przejaw „nawracania się” Bartusia jest beznadziejnie płytki – dwa razy stara się porozmawiać z córką (mimo, że ewidentnie od sceny do sceny mija całkiem sporo czasu), raz z żoną (na Skype’ie), poza tym obija się o ściany i awansuje w pracy. Nasze kino – niestety – z rzadka potrafiło stworzyć climax* z prawdziwego zdarzenia, tutaj też się nie powiodło, więc jakże fascynujące losy bohatera toczą się w żółwim tempie i są zabójczo wręcz monotonne.
Generalnie – pomysł przerósł twórców, ambicje też. Stwórzmy sobie najpierw kino gatunków a później bawmy się w przeróbki i trawestacje. Albo lepiej – nie idźmy w tym kierunku, bo mamy swoje świetne i bogate zaplecze, wykorzystujmy i udoskonalajmy pomysły takiego Żuławskiego, a niekoniecznie najpłytszych pokładów Hollywood.
A, i jeszcze jedno. Fascynuje mnie natężenie wulgaryzmów w większości naszych produkcji. Mam pytanie – ilu znacie ludzi, którzy nie są dresami spod budki z piwem, a którzy używają TAKIEJ LICZBY przekleństw? Ilu ludzi NAPRAWDĘ wyraża się w sposób porównywalny ze świnią – i świnia, i oni znają tylko słowa na ‘ch’?



*Państwo wybaczą anglicyzm, normalnie mnie denerwują, ale w tym przypadku nie potrafię znaleźć lepiej brzmiącego synonimu po polsku   

2 komentarze:

  1. Niestety, film średni. Kot zagrał dobrze, ale fabuła była bez ładu bez składu. Wyszłam z kina bez żadnych głębokich refleksji..

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlatego bardzo rzadko chodzę na polskie filmy. Czasem trafi się taka perełka jak "Bogowie" ale znacznie częściej trafiamy na takie właśnie miernoty :/

    OdpowiedzUsuń