niedziela, 16 sierpnia 2015

Popłuczyny po Mistrzu, czyli "Upiór w operze" Dario Argento

Dario Argento to twórca, którego naprawdę wysoko cenię. Wczoraj zdarzyło mi się oglądać dwa jego filmy pod rząd - rewelacyjną Suspirię i znacznie mniej rewelacyjnego Upiora w operze.
Są ludzie, którzy zarzucają Suspirii brak logiki, to że scenariusz do najmądrzejszych nie należy, a fabuła jest, nazwijmy to, mocno umowna, ale zdecydowanie nikt nie może powiedzieć o tym filmie, żeby był formalnie niedopracowany. Zresztą i zarzuty co do fabuły są zbyt pochopne - Argento nie celuje w skomplikowanych zwrotach akcji czy zbiegach okoliczności. Fabuła Suspirii jest raczej pretekstem do wprowadzenia określonego klimatu, podobną funkcję pełnią również dialogi. Jeżeli zaczniemy słuchać ich uważnie, prędko przekonamy się, że praktycznie żaden z nich nie spełnia swojej standardowej funkcji - Argento nie chce, żeby jego bohaterowie się ze sobą komunikowali. Przekaz zostaje zaburzony. Postacie często mówią przez siebie, rzucają konwencjonalne, nikomu niepotrzebne uwagi, oderwane kwestie, które nie wymagają odpowiedzi albo określają stan, w którym aktualnie się znajdują (jestem zmęczona, jestem senna). W istocie te dialogi nie grają swojej zwyczajowej roli, a jej kompletne przeciwieństwo - są wskazówką, jak mamy film odbierać, wprowadzeniem w atmosferę filmu. Każdy bohater jest - bo być musi - samodzielny, każdy działa samotnie, wszelka komunikacja jest niemożliwa. Zło przenika szkołę tańca, odseparowuje jej uczniów, skutecznie zapobiega zawarciu głębszych więzi.

http://www.samefacts.com/wp-content/uploads/2014/10/suspiria-Technicolor.jpg
Argento nie interesuje logika czy prawdopodobieństwo - oświetlenie jest tak dalekie od naturalizmu, jak tylko być może, definiowane głównie przez zieleń, złoto, czerń, błękit - i nade wszystko czerwień. Te kolory dosłownie zalewają ekran, ale trudno w ich użyciu doszukiwać się symboliki (jak u, dajmy na to, Kubricka) - ich użycie jest tak ekspresyjne, jak tylko być może. Barwa światła określa nastrój, w jaki powinien wprowadzić się widz na poziomie podświadomym - zero: jest błękit, uuuu, tajemnica. Argento bazuje na przekonaniu, że uda mu się wprowadzić odbiorcę w pewien klimat, kiedy "wyłączy" jego myślenie. Kolorowe światło nie ma często żadnego logicznego sensu - chyba że uwierzymy, że pokój w internacie może być w połowie oświetlony przez jaskrawy niebieski, a z drugiej - przez równie jaskrawy czerwony.

http://whiggles.landofwhimsy.com/hdcaptures/suspiria7.jpg
Do tego jeszcze niesamowita muzyka zespołu Goblin, miejscami zahaczająca o kakofonię - i wszelka analiza meandrów fabuły staje się zbędna.

https://encrypted-tbn1.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcQ3CEmcC_ZNv85vAvZ4Z_77JbhxwCCe7g9TU1D0tNY333bLNDQW

A później zobaczyłam Upiora w operze. 


http://www.socialistas.gr/wp-content/uploads/2013/11/fantasma8.jpg

Historia wszystkim niemal znana, analizowana, przerabiana, wyprana, wyżęta, wysuszona i przefarbowana na setki możliwych sposobów. Oglądając tę produkcję, miałam nieodparte wrażenie, że Argento tak bardzo chciał dodać coś od siebie, że nie zapomniał, co to właściwie było. Jest więc Upiór, który wychował się ze szczurami. OK, to w końcu Dario, nie musimy pytać jak go te szczury socjalizowały, chodzi o swojego rodzaju charakterystykę bohatera. Upiór nie nosi maski, wręcz przeciwnie - jest quasi-wampirycznym blondynem (trochę w stylu Jamesa ze Zmierzchu), z gatunku "psychopata wypisany na twarzy". Jego luba Christine, zagrana przez córkę reżysera, Asię, jest niezwykłym operowym talentem, chyba samym z siebie, bo w tej wersji Upiór bynajmniej jej nie uczy. Przewyższa talentem dotychczasową divę, Carlottę i generalnie jest obiektem wszelkich westchnień (barona Raoula de Chagny, pokojówki, publiczności i Upiora, oczywiście).

https://encrypted-tbn3.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9Gc
TtMx9pkLSmAJ12qNDE5kPprYNwYrK7duO8rUl-MpJIJZGDvpwN8w

Zasadniczo ten film to misz-masz. O ile w Suspirii historia była tak konwencjonalna, że trudno się było doszukiwać jakichś głębszych motywacji psychologicznych, o tyle w Upiorze o to nietrudno, bo to opowieść dość gorzka i, wbrew pozorom, nie całkiem oczywista. Mamy więc konflikt interesów - z jednej strony dążenie Argento do maksymalnego ekspresjonizmu, a z drugiej próbę wsadzenia w to wszystko jakiejś, nazwijmy to, głębi psychologicznej. Skutkuje to najczęściej wygłaszaniem drętwych, napuszonych kwestii o niczym, które ni w ząb nie pasują do filmu.
Problem z Upiorem jest taki, że zawsze trzeba się liczyć z milionem interpretacji. Są tacy, co myślą, że Christine kocha Upiora, są tacy, którym się wydaje, że go nienawidzi, niektórzy sądzą, że tylko szanuje i tak dalej. A Argento ewidentnie starał się dogodzić im wszystkim. Upiór nie jest więc nawet zbyt brzydki (żeby się spodobał), ma co prawda niezdrową fiksację na punkcie szczurów, którym okazuje czułość w sposób, ekhm, zgoła niedwuznaczny, ale w sumie krzywdzi i zabija jeno pretendentów do Nagrody Darwina. Jest dość brutalny (delikatnie rzecz ujmując) w stosunku do Christine, niewątpliwie ma na jej punkcie obsesję. Jej zachowania są znacznie bardziej płytkie...
Dobra, przemyśliwałam ich zachowania dwa dni. Bez skutku. Po prostu mi się nie chce. O ile treść tego filmu jest do zniesienia, o tyle jego forma skutecznie odstręcza od wszelakiego rodzaju wzruszeń względnie głębszych refleksji. To zwyczajnie paskudna produkcja, bez wdzięku i dobrego smaku, której nie ratuje nawet przyzwoita muzyka Ennio Morricone. Plastyczną wyobraźnię reżysera zastąpiło masochistyczne taplanie się w brudzie, smrodzie i scenach taniego gore. Ucinanie języka, przyduszanie, drapanie - to jakieś 50% filmu. 30% to nadęte dialogi jak z Harlequina, pozostałe 20% to sceny w miarę interesujące.
Generalnie - spodziewałam się czegoś znacznie lepszego. A przynajmniej mniej odrażającego.

czwartek, 13 sierpnia 2015

Jak konkretnie schrzanić dobry materiał, czyli "Taśmy Watykanu"

Jakie fantastyczne środki mieli w rękach twórcy! Niezłą muzykę Josepha Bishary, więcej niż przyzwoite zdjęcia Gerardo Mateo Madrazo i klasycznie piękną blondynkę - Olivię Taylor Dudley. Co z tego wyszło? Oto jest pytanie... Z reguły nie używam słów uważanych powszechnie za niecenzuralne, ale tu nasuwa się li, tylko i wyłącznie to jedno, przywodzące na myśl kolor brązowy, liter liczące pięć, a pierwsza to g.

http://cdn.bloody-disgusting.com/wp-content/uploads/2015/
04/FIN03_VaticanTapes_1Sht_Trim_72dpi.jpg

Uwaga, będą spojlery. Dużo spojlerów.
Tak więc - mamy piękną Angelę (subtelne imię w kontekście całego filmu, kłaniamy się twórcom tej niezwykłej urody aluzji, więcej ich zresztą w tym filmie), która jest piękna. I piękna. I jeszcze piękna. Chyba ma jeszcze jakieś cechy charakteru, ale na przedstawienie ich w filmie szkoda czasu (no, jej chłopak cosik wspomina), więc Angela jest piękna. I ma chłopaka, który jest przystojny i zaciął się na I'm here, you're safe, honey. Ubolewam, że nie prowadzę statystyk jak często te słowa padają w filmie, chociaż to może i dobrze, bo by połowa filmu przepadła. I jest tatuś Angeli, też od you're safe, względnie wpadania w lęk/rozpacz/itede.

http://trailers.apple.com/trailers/independent
/thevaticantapes/images/thumbnail_21002.jpg

Na samiusieńkim początku dowiadujemy się, że Watykan od dwóch tysięcy lat prowadzi badania nad demonami, przy czym twórcom umknął fakt, że dwa tysiące lat temu to Chrystus jeszcze po ziemi chadzał, a Watykanu ani widu, ani słychu. Po czym jeszcze panowie Neveldine (reżyser) i Borelli (scenarzysta) informują nas, że od początku XX wieku dowody na istnienie sił zła są skrupulatnie gromadzone. Pewnie to dlatego papież ogłosił się więźniem Watykanu jakoś pod koniec wieku XIX i aż do 1929 nie mógł dojśc do porządku z władzą świecką. Takie tam fakty, kto by na to zwracał uwagę, prawdaż. Następnie widzimy mockumentowe (i słowa tego używam z pełną znajomością jego znaczenia) wypowiedzi dwóch księży o tym, czym są opętania. Mockumentowe, albowiem pan Neveldine nie zaprzątał sobie głowy tym, że wypowiedź w Faktach czy tam innych Wiadomościach zazwyczaj trochę się różnią niż wyuczone kwestie filmowe w stylu "mów to groźnie i z namaszczeniem". Później tych dwóch panów, co to z takim realizmem opowiadali o przyjściu Antychrysta rozmawiają ze sobą nawzajem, że koniec jest już blisko i inne takie, oglądają sobie kasetę, którą nagrała Angela i dochodzą do wniosku, że czai się w niej potwór...

http://latinoscoop.com/wp-content/uploads/
2015/04/Screen-Shot-2015-03-31-at-10.36.16-AM.png
A potem (w czasie filmowym wcześniej) Angela ma urodziny. Na początku, co prawda, pisze coś tam na blogu o przyjściu Antychrysta, poszlaka taka przez twórców nam widzom dana, wdzięczni jesteśmy. Wtem okazuje się, że jej Chłopak urządził jej przyjęcie niespodziankę, na które przybywa też jej Tatuś, ale twórcy nie uznali za stosowne rozwijać tak zwanego drugiego planu, więc przyjęcie urywa się chwilę później, bo Angie rani się w palec i trzeba ją zawieźć do szpitala, co czynią Tatuś i Chłopak, Pete mu chyba na imię. Dziewczyna odczuwa przed tym miejscem lęk zgoła irracjonalny, ale odwagi dodaje jej przypadkiem napotkany Ksiądz. Paluszek jej reperują, wraca sobie autobusem do domciu, a tu nagle bum! i wściekły kruk wpada do autobusu, urządza niezłą burdę, robi dziabu w paluszek Angie (bo, państwo wicie rozumicie, kruki zawsze do krwi ciągną) i odlatuje. Niby nic, a tu nagle Anielska zaczyna zachowywać się co najmniej dziwnie (w sensie nareszcie zachowuje się JAKOŚ, bo przedtem głównie była piękna) - śmieje się z katolicyzmu Tatusia, do Chłopaka czyni uwagi niedwuznaczne i odczuwa pragnienie, bo ją zapewne ogień piekielny pali od środka. I mdleje.
Więc Chłopak i Tatuś - szurrrr! do szpitala i Angela musi zostać na obserwacji. W tym momencie gorąco zapragnęłam być obywatelką Stanów Zjednoczonych, jako że osoby, którym kilka godzin wcześniej zszywano palec, a później zrobiło im się słabo leżą w luksusowej wręcz sali, jedynce oczywiście, podłączone do wszelkiego rodzaju sprzętu rodem ze Star Treka, pod stałym nadzorem (generalnie to jedyny szpital na świecie, który ma jedną pacjentkę, bo inaczej nie potrafię wytłumaczyć tłumu lekarzy kłębiących się przed monitoringiem dziewczyny, która zasłabła).
Więc znowu wracają ze szpitala, jadą sobie taksówką, kruk ponownie atakuje i Angela powoduje wypadek, chwytając za kierownicę. Niespodzianka straszna i porażająca, która wszystkich widzów, co się zdążyli zżyć z bohaterką (kto z państwa, podnieść rękę /chowa swoją za plecami/) doprowadza do spazmów rozpaczy - Anielska wpadła w śpiączkę! Jakiś czas sobie w tej śpiączce leży, przez Tatusia, Chłopaka i Księdza odwiedzana, Ksiądz w końcu decyduje się pogadać z Tatusiem w kwestii odłączenia panny od aparatury. No bo, to już od 40 dni brak jest aktywności mózgowej. Tak, proszę państwa, od 40 dni. Nie, nie 40 godzin. Nie, żebym była jakimś specem w sprawach medycznych, ale czy oni czekali, aż Angela sama spłynie z łóżka?

http://static.rogerebert.com/uploads/review/primary_image
/reviews/the-vatican-tapes-2015/homepage_VaticanTapes-2015-1.jpg
Paczciepaństwo, kto się tego spodziewał - Angela się budzi! Zaraz po odłączeniu odzyskuje przytomność. Panowie Borelli i Neveldine chyba się trochę ogarnęli, że trzeba by wrzucić w te szpitalne podróże wte i wewte jakieś elementy HORRORU. Angela czyni więc wszystkie te rzeczy uwielbiane przez osoby opętane, takie jak: bilokuje sobie, chce zabić niewinne dziecię, straszy Księdza (tak gwoli sprawiedliwości - to akurat bardzo dobra scena - ciasne, wąskie korytarze, zgaszone oświetlenie i przemykający się gdzieś poza kadrem cień dziewczyny), odsuwa łóżko od ściany (celem twórcom tudzież widzom nieznanym) i nawołuje innych pacjentów (na tym oddziale mają jakichś) do rozróby językiem sobie jeno wiadomym (hahaha, verbis diablo - pomyślał sir Malcolm ze swoim uśmiechem Timothy'ego Daltona), odczytuje przeszłość lekarki, ent soł on.
To wszystko coraz mniej podoba się Księdzu, który decyduje się skontaktować z superhipertajnym oddziałem Komandosów Watykanu, dostojników kościelnych w liczbie dwóch, którzy strzegą demonicznych tajemnic. Czemu jest ich tylko dwóch, kim są, czemu oni i nade wszystko - skąd jakiś tam parafialny ksiądz z wojskową przeszłością ich zna - to twórcy w swojej hojności pozostawiają domysłom widza. Przybywa więc Komandos Numer Jeden i przechodzimy do rozdziału trzeciego - egzorcyzmów.

http://spinoff.comicbookresources.com/
wp-content/uploads/2015/03/vatican.jpg
Komandos Nr 1 ma jakieś sekrety, zna Szatana, jest bliżej Boga niż jakikolwiek duchowny (tak twierdzi) i w ogóle jest horrrrrenderalnie tayemnichy. Mam wrażenie, że twórcy chcieli z niego zrobić prawie-Antychrysta, który odrzucił Szatana i teraz żyje dla Boga - pomysł wcale niezły, aliści kot, pies tudzież inna nierogacizna pożarła kilka kwestii ze scenariusza i ostały się jakieś dziwne, niepowiązane ze sobą kwestie. Ogólnie egzorcyzmy polegają na tym, że demon coś krzyczy, a Komandos co chwilę zbiega po schodach (rasowa Mary Sue!), bo coś go strasznie przeraziło. Ach, te motywy powrotu - najpierw szpital, później schody, jakże wspaniałe.
W jednej z tych scen - jakże kreatywnych - Komandos wyciąga Angeli jajko z gardła, pozostałe dwa ona wypluwa. Tak, naprawdę. Jajko - motyw odrodzenia, wiecie państwo. Szkoda, że nie pisanka.
I tu wchodzi SYMBOLIKA. Jajka - odrodzenie, 40 dni śpiączki - tyle Szatan kusił Chrystusa, szpital jest pod wezwaniem Marii Panny. Aż zachlipałam w kinie nad subtelnością tej symboliki. Niestety, Zmartwychwstanie jakieś takie po łebkach, ale chyba taśma filmowa się kończyła, trzech dni nie było. Tak sobie, Angie była umarła, zniknęła i ożyła ze stygmatami. A później robi buuuuum! dużo ognia i tylko Ksiądz jest w stanie to przeżyć, zostaje tym samym Komandosem. Komandos Nr 1 ginie, Tatuś ginie, Chłopak ginie. Angela czuje się dobrze, uzdrawia ludzi i w końcu ma się zacząć dziać coś ciekawego - i wtedy widzimy napisy końcowe.

https://s.yimg.com/cd/resizer/2.0/FIT_TO_WIDTH-w640/
40bd7d7bd590bab3ec44a5ceb812de57e9aa4f51.jpg
A był taki potencjał. Muzyka jest naprawdę dobra, zdjęcia - bywają rewelacyjne. Madrazo ma niesamowite wyczucie światła, na przykład scena, w której pacjenci szpitala idą "posłuchać" Angeli jest genialna - promienie przesłaniające część sylwetek, liczne zbliżenia - na twarze, na stopy, oniryczna atmosfera - a później się wszystko wali, bo pacjenci zaczynają ordynarną rozróbę. Takich zmarnowanych sekwencji w filmie jest na kopy. Mógł wyjść porządny, naprawdę porządny horror, wyszło - jak wyszło.

niedziela, 9 sierpnia 2015

Poradnik, jak budować klimat - czyli "Bezkresne Morze Sargassowe"

Karaiby fascynowały i fascynują, nie tylko filmowców. Upalny klimat, gorący temperament tubylców (i, a nawet głównie, tubylczyń), a przy okazji trochę Voodoo, jakiś szaman i tańce przy ognisku. Co dość zaskakujące - twórców (a co za tym idzie, także widzów) niespecjalnie interesuje zagłębianie się w karaibską świadomość - a bardziej sama atmosfera widziana okiem przybysza, egzotyka, przedstawiona tak, jak odczuwa ją człowiek zachodu - bo przecież autochtoni są tej egzotyki integralną częścią.
Doskonale zdawał sobie z tego sprawę już Val Lewton, kiedy czuwał nad produkcją jednego ze swoich najlepszych filmów, Wędrowałam z zombie (w reżyserii Jacquesa Tournera) - niesamowitej, onirycznej, z pozoru banalnej historii o pielęgniarce opiekującej się swoją ciepiącą na katatonię panią. Ta opowieść - fabularnie cokolwiek płaska - jest tak perfekcyjnie poprowadzona, że nawet dziś - po 72 latach od premiery - odczuwa się duszną, gorącą atmosferę, a słynne sceny wędrówki Betsy i Jessiki robią niesamowite wrażenie.

http://i.ytimg.com/vi/ISeuNUASHXc/maxresdefault.jpg
Z magii Karaibów czerpał też Wes Craven w swoim Wężu i tęczy i wielu innych, mniej lub bardziej zdolnych twórców (choćby Avi Nesher w Rytuale) - a także ci, którzy uznali za stosowne względnie pożądane katować nas coraz to nowymi produkcjami o zombie-wcale-nie-voodoo.

Ale można też inaczej, co udowodnił Brendan Maher (a wcześniej chyba też John Duigan w wersji 1993, ale tej nie dane mi było oglądać), kręcąc Bezkresne morze Sargassowe. Film jest ekranizacją powieści Jean Rhys, która z kolei jest prequelem słynnej Jane Eyre Charlotte Bronte.

http://s0.discshop.se/img/front_large/91925
/wide_sargasso_sea_video_on_demand.jpg
Ogólnie rzecz biorąc, głosy krytyki sympatyzujące z Bertą Rochester są dość powszechne, co nie jest takie dziwne, biorąc pod uwagę, o czym rzeczywiście jest ta książka. Ale ta produkcja posuwa się jeszcze dalej (nie wiem jak książka, zapewne też) - Antoinette (czyli "późniejsza" Berta) jest osóbką inteligentną, sympatyczną, prawą, szczerą i koszmarnie samotną. Jako Kreolka nie jest ani biała, ani czarna, jako kobieta - nie może być niezależna. On - Rochester - też nie jest potworem - zmarginalizowany młodszy brat, szuka majątku i zrozumienia, tego pierwszego jakby bardziej. Od początku wie, że ich uczucie to nie wielka miłość - w przeciwieństwie do gwałtownie w nim zakochanej Antoinette. Wie, że to małżeństwo nie da im wielkiego szczęścia - zbyt duża jest różnica charakteru i temperamentu - ale może dać spokój. Nic bardziej mylnego. W Jane Eyre mówi tytułowej bohaterce, że Berta była wulgarna i ordynarna od samego początku ich pożycia małżeńskiego. Antoinette nie jest ani wulgarna, ani ordynarna wedle naszych standardów, raczej wolna i zakochana, po prostu młoda. Jednak wychowanego w skostniałym społeczeństwie Anglika drażni jej niechęć do podporządkowania się absurdalnemu savoir-vivre'owi - obojętne - w leśnej głuszy czy w sypialni. Na Jamajce, wśród powszechnego rasizmu i ciągłych konfliktów pomiędzy ludnością biała i czarną - ona sympatyzuje raczej z czarnymi, ale nie potrafi stać się jedną z nich, on za to jest biały nie tylko w fizycznym tego słowa znaczeniu.

http://www.frockflicks.com/wp-content/uploads/2001/04/wide.jpg

Ona kocha, kocha tak bardzo, że - kiedy jej uczucie okazuje się nieodwzajemnione - sama siebie niszczy, popada w szaleństwo jako ucieczkę od koszmarnej rzeczywistości. W powieści Charlotte Bronte Rochester zachwyca się własnym miłosierdziem, że Berta może przebywać z nim w Thornfield Hall zamiast w innej jego posiadłości o niezdrowym klimacie. W Bezkresnym Morzu... Anglia okazuje się piekłem (choć miała być rajem), koszmarem tak ogromnym, że Antoinette w ogóle nie chce dopuszczać go do świadomości.

https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcSiHdIoMRkdm3-rRpcsEYHkXztyEiXUaoKEnxWb9PZ6zvetZwnZ

Choć fabuła tego filmu jest jedną z jego niewątpliwych zalet, to tym, co naprawdę zachwyca - jest klimat. Niesamowita, duszna atmosfera, bardzo zmysłowa, sprzyjająca szaleństwu oddana przez Davida Luthera działa niesamowicie skutecznie, do tego dochodzą jeszcze efekty dźwiękowe, potęgujące klimat tajemnicy. Magia voodoo jako taka pojawia się w jednej scenie, ale jej obecność jest wyczuwalna przez bite 94 minuty trwania produkcji. Jasne, przejrzyste kadry, oświetlenie zahaczające momentami o prześwietlenie dają efekt okolicy słonecznej, ale niezbyt przyjaznej, a to wrażenie potęguje się wraz z trwaniem filmu. Czasem wkracza zieleń - a to witalna, z to zepsuta i zgniła. Kolory są z reguły bardzo nasycone, co świetnie podkreśla kontrast pomiędzy akcją "wewnątrz" (w domu, w Thornfield) a "na zewnątrz" - wśród jamajskiej roślinności albo nad wodą.

http://photos1.blogger.com/blogger/323/1025/1600/wide_sargasso3_gal.jpg

Takiego efektu nie powstydziłoby się najlepsze kino grozy.

piątek, 7 sierpnia 2015

Dzień następny, czyli rzucam to wyzwanie i dlaczego

Tak, poddaję się i w ogóle. Po którymś dniu zmagań z 30 Day Movie Challenge stwierdziłam, że kontynuowanie tego jest niezwykle nudne. Po pierwsze - ileż można pisać o ulubionych filmach? Po drugie - naprawdę macie po ulubionym filmie z każdego gatunku? Po trzecie - moje ukochane produkcje często nie dają się zaszufladkować - tak jest też z aktualnie ulubionym z ulubionych - pod tytułem Cienie zapomnianych przodków - który, jeśli bardzo chcemy "gatunkować" - może przedstawicielem radzieckiego kina nurtu ludowego (wedle nazewnictwa pana Płażewskiego) albo balladą filmową. Po czwarte - ludzie z zasady wolą czytać - i pisać - o tym, co ich zaskoczyło, skonfundowało, dało im do myślenia, co wzbudziło ich wątpliwości, wreszcie - co ich rozczarowało, a nie li o tym, co było w filmie super. To znaczy, jeśli znamy film, który jest idealny, to proszę bardzo, można się o nim rozpisywać, ale co w przypadku ulubionego romansu/komedii/dramatu/familijnego, który się nam po prostu PODOBAŁ? Bo był - słodki, kochany, nieźle zrobiony, uroczy itepe?
Summa summarum - znudziło mi się :D

niedziela, 2 sierpnia 2015

Musical po LSD - "Love Never Dies" Andrew Lloyda Webbera.

Wczoraj miałam niezwykłą okazję po raz kolejny (drugi konkretnie) zobaczyć to wiekopomne dzieło, jeszcze dość młode dziecko nadwornego kompozytora Stanów Zjednoczonych Andrew Lloyda Webbera. Film wywarł na mnie (ponownie) wrażenia tak niezapomniane, że zamieszczam na tym blogu moją nieco zmienioną Filmwebową "recenzję" (raczej chaotycznie spisane wrażenia, ale niech będzie że recenzję) - i ostrzegam przed spojlerami.


https://www.londontheatredirect.com/img/
eventgallery/LoveNeverDies_233.jpg


Gwoli ścisłości, oglądałam ten niezwykły spektakl w obsadzie: Ben Lewis - Upiór, Anna O'Byrne - Christine, Maria Mercedes - Madame Giry, Simon Gleeson - Raoul, Sharon Millerchip - Meg, Jack Lyall - Gustave. Wydanie DVD, sfilmowane właściwie jak film, publiczności nie widać - coś w stylu nowszych osiągnięć Teatru Telewizji.


http://www.alaskapublic.org/wp-content/uploads/2012
/06/John-Tsiavis-LND-set-up-sho.jpg
Only his mask was ever found - te jakże klimatyczne słowa rozpoczynają przedstawienie, na wypadek gdyby widz zapomniał, jak zakończył się Upiór w Operze, bo przecież to nie jest tak, że na sequel przychodzą głównie wielbiciele "jedynki", no wcale nie. Zaraz potem mamy okazję zobaczyć wzmiankowaną maskę wraz z jej właścicielem, ten ostatni rzępoli coś na organach, potem się na nich kładzie, chwyta w drżące łapki (w ogóle mimika Bena Lewisa odznacza się niewyobrażalną wręcz wymownością) kartkę z nutami, po czym w drzwiach w poziomie pojawia się zawodnik sumo, który krzyczy: NIE WIDZISZ, WIDZU, ŻE ON NIE MOŻE TWORZYĆ? Widz z zasady nie jest zwierzęciem inteligentnym, to nie widzi - jednak Ędrju spieszy na ratunek i już Upiorzynka wykonuje rzewny recytatyw na temat swej lubej Christine. Którejże to portret ma w swojej pracowni, dzieło rozmiarów wcale pokaźnych, jeno nie wiadomo, kto mu je namalował, ale to zapewne jeszcze jeden z ogromu jego talentów, o których zresztą dowiadujemy się później. A więc śpiewa do tego portretu nader dramatycznie Till I Hear You Sing z mimiką ciała porównywalną z pobożnymi Żydami w synagodze. Już wczuwamy się jego położenie.


http://images5.fanpop.com/image/photos/30400000/
Love-Never-Dies-wallpaper-love-never-dies-E2-99-
A5-30463143-1559-1071.jpg
Trzymaj się widzu mocno, bo oto... Coney Island! Zaprezentowane przez trio, swoją drogą, niezgorszy to pomysł, wprowadzenie do ponurej, gotyckiej i romantycznej atmosfery Upiora... klimatu psychodeliczno-cyrkowego - szkoda, że tak zmarnowany. Na chwilę robi się trochę mniej duszno, jako że z powietrza wyparowuje duch Krysi i Upiorzynki,a pojawia się mnóstwo pięknej scenografii i ciekawych pomysłów plastycznych, przy akompaniamencie świetnej muzyki i w rytm znośnych (a jak na LND nawet bardzo dobrych) tekstów. Widzimy więc trio, które opowiada o tym magicznym, niezwykłym miejscu, widzimy Meg Giry (i słyszymy jej Only for you), która jest cokolwiek dość dziwnie ubrana - coś pomiędzy papugą a Lady Gagą - ale ogólnie jest tak, że zaczynamy się zastanawiać, czy te pierwsze sceny to przypadkiem nie był jakiś wypadek przy pracy. 


Ano, nie był. Przekonać się o tym da boleśnie wręcz szybko - bo oto na scenie Madame Giry! Webber w ramach swej niebywałej subtelności wszystkie czarne, czarniejsze i najczarniejsze charaktery przedstawia w ciągu ułamka sekundy. Tak więc, momentalnie dowiadujemy się, że Madame Giry (która zostaje nam przedstawiona, jak to każdy nauczyciel, poganiając biedną trupę cyrkową z okrzykiem, że jeszcze cztery pokazy przed nimi) jest biczą, biczą i raz jeszcze biczą, a także biczą biczy, i że zależy jej li na kasie. Względnie jeszcze na Upiorzynce i szczęściu córeczki, ale tu tak jakby słabiej. Jej iloraz inteligencji jest ewidentnie liczbą jednocyfrową, bo jakoś nie pojawia się na jej idealnie gładkiej powierzchni mózgu myśl, że kiedy już Eryś dostanie Krysiuchnę z powrotem, to jakiś tam park rozrywki będzie miał w głębinach swojego nosa i pewnie poszuka opery.


http://www.stagewhispers.com.au/sites/default/files/
imagecache/lightbox/news/LND_1048_2.jpeg
Wszyscy (czyli coś w stylu miejskiego motłochu) czekają kiedy to Christine, opery gwiazda najjaśniejsza, zejdzie z pokładu statku, przy czym twórcom dzieła uciekł chyba fakt, że zachowanie dziennikarzy z początku wieku XX było nieco inne, aniżeli te współczesnych paparazzich. Wiedzą wszystko o wszystkich, podają megaploteczki, nieomal w tym porcie koczują. Krysieńka wychodzi na ląd, razem z synkiem - Gustawem i mężem - Raoulem, przy czym mamy okazję ponownie przekonać się o zasadności prawa Ędrju o przedstawianiu charakterów czarnych. Naturalnie, Raoul zachowuje się jak chamski, nadęty bufon z przerostem ego, wszyscy wiedzą, że jest zły, ale drzwi w poziomie znowu się otwierają, a zawodnik sumo krzyczy NIE WIDZISZ,WIDZU, ŻE ON JEST ZŁY? Raoul traktuje dziennikarzy z buta, żonę i synka podobnież, zbiera manatki i ku uldze wszystkich scenę opuszcza.

Ale jak opuszcza! Po Christine przyjeżdża powóz. Bez koni. Cudowne talenta Upiorzynki, odsłona druga. Eryk Ford, wersja deluxe. Ale, cobyśmy się na pewno zorientowali, że to Eryk przysłał ten powóz, zawodnik sumo wypycha z wnętrza powozomodu trójkę jego pomagierów (tych, co opowiadali o Coney Island).

Następna scena ma jeden cel - zawodnik sumo przyprowadził kolegów po fachu i razem krzyczą: NIE WIDZISZ, WIDZU, JAKI RAOUL JEST ZUUYYY? No, faktycznie jest - złośliwy, apodyktyczny, żona musi mu we wszystkim ustępować, Gustaw go nie interesuje w ogóle. Problem polega na tym, że Webberowaci zatrudnili do tej roli Simona Gleesona, faceta z klasą, obok jakiej Upiorzynka nawet nie stanęła .


http://content.internetvideoarchive.com/
content/photos/7798/200782_032.jpg
Christine śpiewa Look with your heart, robi się słodko, disneyowsko, a po scenie fruwają różowe kucyponki, świergocząc niby słowiki. Gucio idzie spać, trza przecież dać matce trochę prywatności. 

I się zaczyna...

Drzwi się otwierają, oczywiście same, i prosiem państwa, prosiem bardzo, było już Wejście Smoka? A Wejście w mrok było? A Wejście Ninja? No to teraz mamy też Wejście Upiorzynki. Tenże potwór w ludzkiej skórze albo i człowiek w skórze potwornej wkracza do buduaru damy swego serca. Ogarnia go spojrzeniem swoim, kroczy dostojnie, a na twarzy wybitnego w tej roli Bena Lewisa maluje się wyraźnie Ależ ta podłoga brudna! Kryśka zemdlona leci na podłogę (wyrzuty sumienia, że butów nie wytarła), ale nic to, nadzwyczajne talenta Erysia, odsłona trzecia - magnes w ramionach! I Krysiunia gestem romantycznym a namiętnym zarzuca mu (ewidentnie nieświadomie, wszak straciła przytomność) ramiona na szyję. 
Na pstryknięcie palcem się budzi, następuje chwila wyjątkowo dramatycznych tudzież rozpaczliwych okrzyków, ekspresja z jego strony osiąga poziom drewnianego blatu, I tak sobie wyją Beneath a Moonless Sky, genialna muzyka i tekst na poziomie pornosa (pieściłem cię, głaskałem cię, brałem cię i znowu, i znowu). W pewnym momencie, Christine woła I loved you, a Anna O'Byrne jest tak przekonująca, że widza autentycznie przechodzą ciarki, niestety przechodzą i ze wstydu rzucają się z balkonu, albowiem chwilę później widz dostrzega jak ta wiadomość podziałała na Upiorzynkę. Otóż jego rozpacz jest potworna, ale nie ma czasu o niej myśleć, bo chyba przypomniał sobie, że ma rozrusznik i nie powinien się denerwować (łapie się za serce), na dodatek wychodzą mu mleczaki (bardzo stara się nie przygryzać wargi, ale to silniejsze od niego), a co gorsza, ta podłoga jest naprawdę brudna (Ben, nie patrz w dół!). 
Później mamy okazję usłyszeć ach-jakże-wzruszające wykonanie Once Upon Another Time, ona patrzy w lewo, on w prawo, następnie z ekspresją godną dębu Bartek zamieniają się miejscami i dalej śpiewają to samo.
Z Upiornego wychodzi bestia, bo oto się przekonał, że panna nie rzuci męża i dziecka, i nie pogna za nim do słodkiej piwnicy, zwłaszcza że 10 lat temu się z nią przespał, a później zwiał, a to tak jakby była końcówka XIX stulecia i kwestię utraty dziewictwa traktowano ździebko inaczej niż dzisiaj. Szantażuje więc Krysiuchnę, twierdząc, że jeśli dla niego nie zaśpiewa, to mały, kochany Gucio nie wróci z wycieczki po Coney Island.


http://usercontent1.hubimg.com/11829876_f520.jpg


W następnej sekwencji, Christine i Meg spotykają się po latach. Ogólnie znowu zaczynamy się zastanawiać, czy to czasem nie jakieś wyjście na prostą, bo My Dear Old Friend i poprzedzające recytatywy są całkiem porządnie napisane, Ben zniknął z ekranu, więc robi się tak jakoś bardziej wiarygodnie, jakby aktorzy przypomnieli sobie, że to czas już zacząć grać. Do pewnej chwili, albowiem nagle Raoul dowiaduje się od Madame Giry, że tajemniczy milioner, podszywający się pod pana Y, to nie kto inny jak HIM! Naturalnie, ani jedna scena w której Raoul nie wspomniałby słowem względnie czynem o piciu jest niedopuszczalna. Schodzi do baru, a Krysia orientuje się, że Gucio wyparował.

Na Filmwebie napisałam: tu ma miejsce scena rodem z brazylijskiej telenoweli. Cofam te słowa. Brazylijskie telenowele, z których jedną nawet oglądałam w całości, mają więcej polotu i są bardziej wiarygodne niż to coś. Bohaterów da się polubić, a wzajemne relacje Mayi, Raja, Bahuana, Dudy, Ramira i Tarso miały w sobie więcej wiarygodności, były w jakiś sposób psychologicznie podbudowane i zazwyczaj logiczne. Czego nie da się powiedzieć o tych tutaj.Wracając do akcji musicalu, Eryś dostrzega, że syn Christine, uwaga, proszę państwa, werble proszę, potrafi grać na pianinie. Tak jest. Zrozumieli państwo? POTRAFI GRAĆ NA PIANINIE. Takie były wtedy standardy wychowania, a jego matka jest chyba słynną śpiewaczką operową, ale no cóż. Upiorzynka wpada więc na genialny pomysł (który wyraża z miną skretyniałego imbecyla, państwo pleonazm przebaczą): Gucio ma 10 lat! A on 10 lat temu spędził jedną, podkreślam: jedną, noc z Christine. Więc na pewno Gustaw to jego syn! 



http://3.bp.blogspot.com/-rkCeBt79ArA/UHse3vOdpSI/
AAAAAAAABxE/n_tkNu-YsJk/
s1600/tumblr_m8go9qiTKT1r8biyko1_500.png

Zaczyna się Beauty Underneath. W ogóle cały ten musical to beauty underneath - tak głęboko underneath, że nie widać. Groteskowych dekoracji część dalsza, tylko że teraz już groteska sprowadza się do czerpania garściami z tanich horrorów klasy Y - jakiś szkielet, cyklop, nawet syrena (tak, serio). Piosenka jest, delikatnie rzecz ujmując ekstatyczna i (yes) dobrze (yees) państwo (yeees) zrozumieli (yeeees) to (YES!) słowo (YEEEES!). Upiorzątek tak się zapamiętał, że aż pokazał synkowi buźkę. Dzieciak, z jakiegoś dziwnego powodu przerażony, ucieka do matki. Krysia przyznaje, że tak, faktycznie, to syn Erysia, a skąd ona to wie, skoro to nijak nie czas USG i testów ciążowych, tym nie musimy się kłopotać. Na Upiornym wrażenie robi to niezmierne, pada na kolana (wyfroteruję tę podłogę, w końcu mi się uda!... cholera, rozrusznik, zapomniałem...).


https://s-media-cache-ak0.pinimg.com/236x/4d/
3f/91/4d3f917deded7531fcc25af104596034.jpg

Okazuje się, że Madame Giry schowała się w szafie (poważnie) i wszystko słyszała, i oczywista znowu okazuje się biczą biczy. W finalnym momencie jej recytatywu znowu błyskają te wszystkie dziwactwa, trochę to dla mnie oryginalny środek artystyczny, ale pewnie się nie znam.
Akcja przenosi się do baru, no bo gdzie indziej znajdziemy najczarniejszy z czarnych charakterów, naszego master of disaster, który w oryginale był, prawdaż, księciem na białym koniu, ale o tym zapomnijmy. I tak patrzenie na Simona Gleesona wiąże się z niejaką ulgą. Śpiewa nasz szwarccharakter, nad kieliszkiem rzecz jasna, Why Does She Love Me. Piosenka nie ma zbyt wiele sensu, jako że mistrz sumo od samego początku przekonuje nas, że Christine wcale a wcale męża nie kocha. Śpiewa, pije, śpiewa, pije, znowu pije i widzi Meg. Która to Meg głosem z lekka rozpaczliwym opowiada, jak to smutki w morzu topi. Jedno w wódzie, drugie w morzu, to ciecz i to ciecz, logiczne w końcu. 
Ni z gruchy, ni z pietruchy pojawia się Upiorzynka (Meg wcześniej wychodzi), zawiera z Raoulem zakład pod tytułem "Christine zaśpiewa to jest moja, nie zaśpiewa, to twoja, a wszystkie długi ci spłacę". Żeby się już nie czepiać zbytnio, to trzeba powiedzieć, że Devil Take the Hindmost brzmi rewelacyjnie. Widocznie Raoulowi alkohol wyżarł już mózg, bo zamiast przybiec do Krysi, powiedzieć jej o wszystkim, zabrać ją i dziecko, i odjechać - owszem, przybiega, jak nastolatka, której się przed studniówką połamał paznokieć, krzyczy "jedźmy, Krycha, jedźmy, tu masz bilety", po czym wybiega. To ma sens, zwłaszcza że Upiór coś tam jednak za występ zapłacił, sporo nawet, a ona ma przecież długi męża do spłacania, więc tak jakby może chcieć zostać, nawet po to, żeby mu pomóc. 


http://www.empressbooks.com/newsletter/Spring2014/
Ben_Lewis_Simon_Gleeson_handshake.jpg

No i zbliża się występ Christine. Ale, zanim wystąpi, mamy coś dla widzów o gustach mniej wyrafinowanych, nasza ulala girl, Meg Giry! Wzmiankowana ulala girl śpiewa sobie wesoło Bathing Beauty, uroczą, kabaretową pioseneczkę o tym, jak nie potrafiła zdecydować się na jeden kostium kąpielowy, więc wzięła je wszystkie, a na plaży pomogły jej przebrać się przyjaciółki. Piosenka sama w sobie zła nie jest, widać Upiorzynka podążyła za nowymi trendami, ale to da się nawet przeżyć - taki kabaretowy standard, w dodatku jak niewiele rzeczy w tym dziele pasujący do swoich czasów. Problem w tym, że nawet do atmosfery LND pasuje równie dobrze, co Felicita do Ojca Chrzestnego.
Jak można się domyślić, Christine śpiewa, prawdaż, wybierając tym samym Upiorka, Raoul skruszony odchodzi. I tu mamy chwilę wytchnienia, bo scenografia i suknia Christine są oszałamiająco piękne, Anna ma cudowny głos, bardzo dojrzały, jej wykonanie piosenki tytułowej jest niesamowite i poruszające. 
Wszystko co dobre, szybko się kończy, a przysłowia mądrością narodu. Zakończenie do tego stopnia niszczy efekt piosenki, że to aż niewiarygodne, że Andrew Lloyd Webber mógł sobie tak strzelić w stopę. 

https://kpbs.media.clients.ellingtoncms.com/img/photos/
2012/06/06/LND_Christine_
t700.jpg?f40c0e74b997dbb01ce524758e0d04a31382c8af

Upiorzynka i Christine rzucają się sobie w ramiona, a tu nagle - o! - Gucio znowu się zgubił. Ale, /demoniczne hahaha/, proszę państwa, teraz porwała go Meg! Meg, która nie może znieść, że Upiorek jej nie kocha! A ona dla niego sypiała z połową Stanów Zjednoczonych, żeby tylko mógł park rozrywki wybudować! No więc, cudowne talenta Erysia, odsłona czwarta, Eryś-psycholog. Ale jednak chyba sporo wagarował, bo subtelnie wyznaje Meg, która usiłuje zabić najpierw jego syna, a później siebie że nie wszyscy możemy być jak Christine. Hirołina wpada więc w czarną rozpacz, a wręcz otchłań rozpaczy i strzela do Kryśki, ta upada i następuje POŻEGNANIE. Łamiącym się głosem oznajmia Guciowi, że oto jego nowy tatuś, po czym jeszcze chwilę razem śpiewają, ogólnie wygląda to tak, jakby Zbuntowany Anioł spotkał się w pół drogi z West Side Story. Sęk w tym, że na West Side Story płakałam jak głupia, a tutaj najwyżej ze śmiechu.
Krysia umiera, Gucio odwraca się tyłem do Raoula, który gdzieś tam się pałęta i rzuca się w ramiona Upiorzynki, odchodzą razem w dal. Koniec.

Czyż to nie cudowne?


http://sharonmillerchip.com/files/gimgs/th-13_425298-
120204-love-never-dies.jpg


Dzień siódmy i dzień ósmy - filmy, które sprawiają, że jestem szczęśliwa/smutna

Nie ma takich.
Kino to moja pasja, coś jakby więcej niż hobby. Owszem, istnieją produkcje, które wprowadzają mnie w dobry nastrój - ale taka Mamma Mia jest raczej daleka od czynienia mnie aż szczęśliwą. W drugą stronę podobnie. Na licznych filmach płakałam (na wyrwanej z kontekstu scenie, zobaczonej przypadkiem tylko raz - był to fragment Człowieka z La Manchy), ale samo oglądanie filmu nigdy nie czyni mnie smutną.
Powiedzmy, że ktoś jest fanem windsurfingu. Niektóre wyjazdy wspomina lepiej, inne gorzej, w jednym miejscu był tańszy hotel, a pewnego razu skręcił sobie kostkę - ale zawsze to surfowanie sprawia mu frajdę, bez różnicy, czy akurat jest nad Bałtykiem, czy w Australii. Dajmy na to, że nad Bałtykiem było w zeszłym sezonie niezupełnie przyjemnie, ale gdyby miał wybór - pustynia Egiptu a tydzień w Łebie - to pewnie wybrałby Łebę, bo kocha surfować. 
A ja analogicznie mam z oglądaniem filmów :)