poniedziałek, 27 lipca 2015

Dzień drugi - ulubiony film fantastyczny: "Podróż Jednorożca"

Jednakże mądrzy ludzie w tym właśnie celu mają rozum, żeby się nim posługiwać w podobnie skomplikowanych przypadkach. (to naturalnie też cytat z mistrza Bułhakowa)

Etap wielbienia filmów i książek fantastycznych w moim przypadku przepadł - jak na razie bezpowrotnie - pod koniec szkoły podstawowej. Z tego też powodu początkowo miałam zamiar jakoś dyskretnie wywinąć się z pisania tej notatki, drogą przemyślaną a dyplomatyczną, ale szczęśliwie wcześniej przypomniałam sobie o tym dość niszowym filmie telewizyjnym Anno Domini 2001.
Bo w zasadzie to nie jest ukochany film fantastyczny. To ukochany film dzieciństwa.
Oglądałeś Podróż Jednorożca? Nie? Ale jak to nie? W sensie nigdy? Nie trafiłeś w telewizji? Nie obiło ci się o uszy? Naprawdę nigdy nie rzuciłeś okiem?
No to rzućmy razem:

http://ecx.images-amazon.com/images/I/71kSehLGYwL._SY550_.jpg
Fabuła jest dziecinnie wręcz prosta - profesor Alan Aisling (w tej roli Beau Bridges) jest wdowcem i ma dwie dorastające córki - starszą Mirandę (Heather McEwen) i młodszą Cassandrę (Chantal Colin). Dziewczęta bardzo tęsknią za matką, w nieskończoność przeglądają jej rysunki, aż w końcu przenoszą się w ich świat. A tym samym świat mitologii - spotykają Meduzę, Minotaura, syreny, Sfinksa - świat trolli, a nawet Snu nocy letniej. Tytułowy Jednorożec to statek, na którym podróżują, poszukując zresztą rzeczonego konia z rogiem.

https://encrypted-tbn0.gstatic.com/images?q=tbn:ANd9GcR0Iw67DiwhTKbC_IBOGq4tp6mkaBCXf3ZsR1GQsWUBu-Bv4PV-

Zakładam, że gdybym trafiła na ten film teraz, to potraktowałabym go jako przyjemną produkcję telewizyjną, zobaczyć-zapomnieć. Mam do niego sentyment, bo za każdym razem bawi mnie, jak bardzo zmienia się z wiekiem kwestia postrzegania - czegokolwiek, filmów też. Teraz obserwuję grę aktorską, ujęcia, nawiązania, charakteryzację i angażuję się raczej intelektualnie - kiedy miałam lat 10, czułam się autentycznie "wkręcona" w ten film. Ponieważ Cassie była mi bliższa wiekiem, chciałam żeby to ona nosiła ładniejsze sukienki i miała bardziej twarzową fryzurę i naprawdę mnie to obchodziło. Nie tylko konstatowałam fakt: Cassie ładnie wygląda - z całego serca chciałam, życzyłam sobie, doszukiwałam się najmniejszych szczegółów - żeby wyglądała ładnie. Scena, w której filmowy master of disaster idzie po płonących węglach przerażała mnie i fascynowała jednocześnie. W momencie, w którym Meduza, chcąc ratować przyjaciół, zamieniła (przypadkowo) w kamień jednego z bohaterów pozytywnych - zamykałam oczy, bo było mi jej z całej duszy szkoda. Jego też, ale jej przede wszystkim. Biłam brawo i patrzyłam wzrokiem zahipnotyzowanego zwierzątka, kiedy Miranda tańczyła z syreną.

http://30.media.tumblr.com/tumblr_l39hptidXk1qc4gp6o1_400.jpg

Myślę - z rozrzewnieniem i ulgą - że chyba nie da się odtworzyć tego sposobu patrzenia na film. To się nie powtórzy, a myślę o tym z rozrzewnieniem - bo podobne postrzeganie filmów ma swój urok, i z ulgą jednocześnie - bo mam odnośnik do tego, co uznaję za mój ulubiony film. I tu w końcu odwołuję się do cytatu, który zamieściłam na początku wpisu - moim ulubionym filmem jest ten, który angażuje mnie podwójnie - intelektualnie i emocjonalnie, Jakkolwiek rola emocji w odbiorze filmu jest ogromna, tak tylko rozum pozwala nam go docenić. Bez rozumu film pozostałby na etapie robotnic opuszczających fabrykę. Wszak jeden z najwybitniejszych, jeśli nie najwybitniejszy, teoretyk kina wczesnego, Siergiej Eisenstein, flagowe swoje osiągnięcie nazwał montażem intelektualnym. Film jako dzieło sztuki to takie wykorzystanie intelektu, żeby ten okazał się nośnikiem emocji, a nie tylko pokazanie zbioru martwych obrazów, nieistotne jak skomplikowane i wielopoziomowe by one nie były.
Rola rozumu w ocenie filmu jest bardzo ważna - myślę że gdyby więcej osób starało się go na sali kinowej używać, to ten świat stałby się lepszym miejscem. Bo to, że nie ma różnicy między filmem dobrym, a filmem, który nam się podoba - to bujda na resorach. Osobiście nie lubię powieści Juliusza Verne'a. Jednak, gdybym zaczęła tu opowiadać, jakie są fatalne, pewnie dowiedziałabym się, że jestem a) grafomanką. b) idiotką, c) przemądrzała, i wszystkie te inwektywy byłyby bez wątpienia prawdziwe. Tylko kompletny idiota może powiedzieć, że książki Verne'a są bez wartości dla literatury. Co nie zmusza mnie do bycia w nich zakochaną.
Podobnie jest z kinematografią. Istnieje kilka wyznaczników, przy czym są one raczej płynne, jak powinno się film oceniać. Są płynne, bowiem trudno dopasować, no powiedzmy, klasę efektów specjalnych do Dziecka Rosemary, ale też dlatego, że nie wszystkie filmy realizują ten sam schemat. Gdybyśmy zadali sobie trochę trudu i spróbowali uzasadnić, czemu dany film się nie spodobał - i dlaczego tak było - przynajmniej moment zastanowienia nad istotą filmu, czy to co mi się nie spodobało było naprawdę kluczowe dla całego dzieła? Czy to, że Michał Żebrowski jako Jan Skrzetuski nie ma czarnych włosów, Clark Gable jest mało atrakcyjny fizycznie, a za Żmudą-Trzebiatowską to ja w ogóle nie przepadam, skreśla cały film? Idealistycznie myślę, że nie. I że nasza kinematografia mogłaby stać poziom wyżej, gdybyśmy zadbali trochę o świadomość przeciętnego widza.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz