Polskie kino zdaje się zmieniać kierunek. Z jednej strony – zapowiada się
zmiana pozytywna, ostateczny rozbrat ze wspaniałą, ale dawno nieaktualną
„polską szkołą filmową” i kinem moralnego niepokoju, z drugiej – możemy się
obawiać wysypu holiłódzkich schematów. To, co udało się Bogom – połączenie kina gatunkowego z najlepszymi cechami naszego
rodzimego przemysłu filmowego – to rzecz tylko pozornie łatwa do powtórzenia. Nasze
kino – na gruncie kapitalizmu, w którym coraz większej liczbie ludzi żyje się
lepiej i wygodniej, kiedy następuje pokoleniowa zmiana warty, bo filmowe stery
przejmują ludzie, którzy komunizm pamiętają słabo albo kojarzy im się z kilkoma
symbolami, a powoli już „dzieci dobrobytu” – zaczyna kierować się w stronę
tematów, ukazujących tę „jaśniejszą” stronę świata, ludzi którzy chcą i
potrafią żyć. Ciekawe, czy ten trend się długo utrzyma (i czy może kiedyś
będziemy mogli mówić o nowym nurcie w polskim kinie), a jeżeli tak – to z jakim
skutkiem i intensywnością?
Osobiście uważam, że jedną z nielicznych pozytywnych cech ustroju słusznie
minionego było zbliżenie naszej kinematografii do sztuki radzieckiej miast
zachodniej, ale – z jakiegoś dziwnego powodu – nasi twórcy zdają się już o tym
nie pamiętać, i z dziką radością „przerabiają” amerykańskie schematy, ergo:
trawestują filmy, których na naszym rodzimym poletku nie było.
I tu mamy, niestety, casus Żyć nie
umierać. Twórcy tak usilnie starali się pokazać holiłódzki temat w
nieholiłódzkim stylu, że rezultat okazał się, delikatnie rzecz ujmując, mierny.
Mamy więc wyjątkowo wzruszającą historię Bartka, pijaka-ateisty, który
zniszczył życie rodzinie. Po krótkim wprowadzeniu, dowiadujemy się, że facet ma
raka płuc. I już pierwszy zgrzyt – bo tłumaczenie niczego nie tłumaczy, jest
tylko kilkoma krótkimi scenkami, które pokazują, co bohater robi, ale już
niekoniecznie co z tego wynika. Generalnie film miał opierać się – bardzo
ambitnie – na zaburzonym ciągu przyczynowo-skutkowym, epizodach zaledwie, które
łączą się w luźną całość; problem polega na tym, że taki zabieg trzeba wykonać
bardzo umiejętnie, żeby stworzyć wrażenie kroniki, nie pozostawiając
jednocześnie widza obojętnym wobec bohatera. Problem w tym, że operacja się nie
powiodła, a pacjent zmarł – produkcja nuży, męczy i sprawia dość dziwaczne wrażenie
wymuszonego realizmu, spotęgowane jeszcze niestarannym kadrowaniem (denerwujące
zbliżenia do połowy czoła).
Tomasz Kot gra rewelacyjnie, sęk w tym, że scenariusz na niezbyt wiele mu
pozwala. Takie deus-ex-machinalne zmiany rodem z powieści Mitcha Alboma (tylko
pokazane bez jego wdzięku) już dawno przestały roztkliwiać co bardziej
wyrobionych kinomanów. Ani to poetycka opowieść o walce człowieka z chorobą,
ani pouczający obraz o oswajaniu raka w rzeczywistości XXI wieku, ani
realistyczny obraz a’la Cinema Direct.
Bohater, mówiąc subtelnie, nie jest ucieleśnieniem tego, co widza
przekonuje. Zniszczył swoją rodzinę – i to tak skutecznie, że żona wyjechała do
Australii, córka na Węgry, mało tego – on sam był w takim stanie, że nawet nie
pamięta, co im zrobił. Zmarnował sobie też karierę, niegdyś był niezłym
aktorem, teraz zarabia na życie zabawiając publiczność podczas teleturnieju
stylizowanego na „Taniec z gwiazdami”. Jego guru to człowiek prowadzący grupę
AA, właśnie ten radzi mu, żeby – kiedy już dowiedział się, że ma raka (w sposób
tak absurdalny, że nawet najgorzej nastawiony do polskiej służby zdrowia
człowiek nie uwierzy w to na trzeźwo) – zrobił remanent. No więc Bartuś próbuje
– chce się skontaktować z żoną, ta każe mu spadać na drzewo, jedzie do córki do
Budapesztu – ta każe mu spadać jeszcze bardziej stanowczo. Szczerze mówiąc, to
moje współczucie do bohatera sięgnęło poziomu pokładów węgla kamiennego, bo
doskonale potrafiłam sobie wyobrazić, co czuje córunia Bartusia, natomiast sam
Bartuś zachował się dla mnie jak typowy spóźniony histeryk, który – nie mając
już nic do stracenia, i nie przejmując się, że jakaś tam przeszłość istnieje –
rozpaczliwie próbuje przywrócić miniony stan rzeczy. Średnio to wzruszające,
zwłaszcza że każdy przejaw „nawracania się” Bartusia jest beznadziejnie płytki
– dwa razy stara się porozmawiać z córką (mimo, że ewidentnie od sceny do sceny
mija całkiem sporo czasu), raz z żoną (na Skype’ie), poza tym obija się o
ściany i awansuje w pracy. Nasze kino – niestety – z rzadka potrafiło stworzyć climax*
z prawdziwego zdarzenia, tutaj też się nie powiodło, więc jakże fascynujące
losy bohatera toczą się w żółwim tempie i są zabójczo wręcz monotonne.
Generalnie – pomysł przerósł twórców, ambicje też. Stwórzmy sobie najpierw
kino gatunków a później bawmy się w przeróbki i trawestacje. Albo lepiej – nie
idźmy w tym kierunku, bo mamy swoje świetne i bogate zaplecze, wykorzystujmy i
udoskonalajmy pomysły takiego Żuławskiego, a niekoniecznie najpłytszych
pokładów Hollywood.
A, i jeszcze jedno. Fascynuje mnie natężenie wulgaryzmów w większości
naszych produkcji. Mam pytanie – ilu znacie ludzi, którzy nie są dresami spod
budki z piwem, a którzy używają TAKIEJ LICZBY przekleństw? Ilu ludzi NAPRAWDĘ
wyraża się w sposób porównywalny ze świnią – i świnia, i oni znają tylko słowa
na ‘ch’?
*Państwo wybaczą anglicyzm, normalnie mnie denerwują, ale w tym przypadku
nie potrafię znaleźć lepiej brzmiącego synonimu po polsku